OPCJE WALUTOWE, CZYLI RZEŹ POLSKICH FIRM
Jakie to były piękne czasy… Kilka lat po wejściu do UE małe i średnie firmy w Polsce przeżywały boom. Uzyskały dostęp do rynków europejskich, a poprzez nie – mogły zacząć działać niemal na całym świecie. Ponieważ w handlu z bogatszymi partnerami najczęściej byliśmy stroną słabszą, powszechnie przyjmowaliśmy rozliczenia w euro i dolarze, co było wygodne dla drugiej strony, natomiast na nas przerzucało ryzyko związane z kursami tych walut wobec złotówki.
Jeśli złotówka osłabiała się względem dolara i euro, a nasz przedsiębiorca miał zarobić 100.000 euro, to gdy podpisywał kontrakt było to np. 350.000 PLN, ale gdy dochodziło do płatności i otrzymywał pieniądze, mógł je wymienić już na 400.000 PLN, jeśli w tym czasie euro umocniło się z 3,5 do 4.0 PLN. Jeśli jednak złotówka się umacniała, to nasz bohater zamiast spodziewanych 350.000 PLN dostawał 100.000 PLN, które były warte już tylko 300.000 PLN. I przed tym chciał się uchronić.
W sukurs przyszły im banki. Ale nie jakieś wielkie banki zza oceanu, obce, nieznane, ale te, w których mieli od lat rachunki bankowe, w których znali dyrektorów, swoich opiekunów, z którymi się spotykali przy okazji załatwiania wielu spraw, którym ufali. I te banki zaproponowały im zawarcie umów opcji. Początkowo nie wyglądało to na nic strasznego. Podobne były do ubezpieczenia: nasz biznesman płacił określoną kwotę (premię opcyjną), która była wynagrodzeniem banku za to, że np. za pół roku będzie musiał odkupić od niego 500.000 euro po cenie 3.80 PLN ze 1 euro. Jeśli do tego czasu kurs euro spadnie poniżej tych 3.80, a więc wyniesie np, 3.30 to nasz bohater przyjdzie do banku i powie: proszę ode mnie odkupić moje 500.000 euro po ustalonej cenie 3.80. Nie musiał tego jednak robić i gdyby w tym czasie euro jednak wzrosło do np. 4.10 PLN, to on by z tego uprawnienia nie skorzystał (bo i po co miałby je sprzedawać temu bankowi taniej, skoro mógł w przysłowiowym kantorze sprzedać je drożej). W takiej sytuacji był “stratny” tylko tę kwotę, którą zapłacił na początku za związanie banku ofertą (upraszczam, ale celowo). Ktoś widzi w tym coś złego? Ja nie. W tym momencie wszystko jeszcze jest w najlepszym porządku.
Jednak to byłoby zbyt piękne. Banki po jakimś czasie współpracy, kiedy przedsiębiorcy oswoili się z opcjami w tym kształcie zaproponowały im jednak lepszy deal (lepszy jednak tylko dla siebie). Na czym on polegał? Banki powiedziały tak: kochani przedsiębiorcy! Lubimy Was bardzo i chcemy, żeby Wasz biznes rozwijał się jeszcze lepiej, więc naszykowaliśmy dla Was specjalną ofertę. Nie chcemy, żebyście ponosili dodatkowe koszty związane z opcjami. Mamy pomysł, jak zwolnić Was z obowiązku zapłaty premii. Będziecie mieli te opcje za darmo. Chcecie? Niestety, chcieli.
Na czym polegał przekręt? Zamiast premii – ceny za przyjęcie przez bank ryzyka związanego z umocnieniem się złotówki wobec euro, nasi przedsiębiorcy mieli przyjąć na siebie ryzyko odwrotne, mianowicie jeśli złotówka będzie słabła wobec euro (a więc dla nich wariant teoretycznie korzystny), to oni będą musieli sprzedać bankowi euro po znacznie niższej cenie. Żebyśmy to dobrze zrozumieli. Pan Kowalski miał dostać od niemieckiego kontrahenta 500.000 euro. W momencie zawierania kontraktu euro było po 3.80. A on bał się, że jak pieniądze wpłyną mu na konto, to euro będzie już tylko po 3.30. Logiczne. Gotów był więc zapłacić bankowi np. 10.000 euro, by ten musiał od niego kupić 500.000 euro po 3.80 PLN, jeśli Pan Kowalski o to poprosi. A teraz bank zaproponował coś, co nazwał strategią opcji bezkosztowych (jakie to piękne!) i zamiast zapłącić te 10.000 euro za zobowiązanie banku do zakupu ww kwoty po 3.80, Pan Kowalski sam się zobowiązywał, że sprzeda Bankowi – UWAGA! – 5.000.000 euro po 3.50, jeśli Bank tego sobie zażyczy. Mamy więc odwrócenie kierunku ryzyka oraz znaczną jego dysproporcję.
Dodatkowo banki używały tzw. barier, tzn. konstrukcji prawnych, które ograniczały ich ryzyko (a więc Pan Kowalski faktycznie mógłby skorzystać tylko z części swojego “ubezpieczenia”), ale ryzyko po stronie Pana Kowalskiego pozostawiały nieograniczone. Oznacza to, że jeśli euro się osłabiło względem złotówki, a więc spełniła się możliwość, przed którą zabezpieczyć się chciał Pan Kowalski), to on uzyskiwał tylko częściową rekompensatę. Jeśli zaś euro wzmocniło się wobec złotówki i było po 5.00 PLN za jedno euro, to nasz bohater musiał sprzedać w tym momencie Bankowi 5.000.000 euro po 5.000.000, a że były na rynku np. po 4.00 PLN, to znaczy, ze do każdego musiał dopłacić po 1 PLN, a więc był stratny 1.000.000 PLN.
Tak więc Pan Kowalski liczył się z tym, że w najgorszym razie, jak mu Pan Schmidt zapłaci 500.000 euro za pół roku, to straci po 50 groszy na 1 euro, a więc będzie w plecy 250.000 PLN. Bank tak go ubezpieczył, że dzięki barierze chroniącej bank, mógł zmniejszyć swoją stratę nie o 250.000 PLN, ale np. o 25.000, żyli 1/10 tego, przed czym chciał się uchronić. W zamian za to przyjmował na siebie ryzyko wielokrotnie większe, nieograniczone i to wynikające z rozwoju sytuacji rynkowej, która była pierwotnie dla niego korzystna. Zwycięzca w tej sytuacji mógł być tylko jeden.
Do dzisiaj toczą się sprawy sądowe: cywilne, karne. Ile firm przez to upadło? Ilu ludzi straciło majątki i dorobek życia? Ile firm dostało cios, który przekreślił ich szanse na rozwój? Tego nie wiem. Myślę, że w grę wchodzą tysiące małych i średnich firm. Sprawę utrudniał fakt, że początkowo i sądy i adwokaci kompletnie nie wiedzieli, o co chodzi. Sądy z ostrożności i niezrozumiałego respektu wobec banków na wszelki wypadek wolały umów opcji nie podważać, a adwokaci nie bardzo wiedzieli, jak je ugryźć. Dzisiaj sytuacja uległa zmianie.
Gdy zaczęła się rzeź polskich był 2008 rok. Lato. Na początku lipca obroniłem pracę magisterską pt. “Umowa opcji”. Gdy rok wcześniej wybierałem ten temat sugerowałem się tylko jednym: z 40 tematów na liście przygotowanej dla nas, ten był jedynym, o którym nie wiedziałem absolutnie nic. Zaryzykowałem, kupiłem bilet na podróż w nieznane. Pamiętam, jak wróciłem do domu i moja ówczesna dziewczyna – z którą razem studiowaliśmy i która broniła się właśnie w katedrze prawa cywilnego – zapytała, jaki wybrałem temat. Odpowiedziałem. Zapytała: a co to jest? a ja na to: Nie mam pojęcia! I roześmiałem się, a ona patrzyła na mnie przerażona.
W 2014 roku obroniłem pracę doktorską w Katedrze Prawa Gospodarczego i Handlowego pt: Opcja jako instrument finansowy rynku kapitałowego. Analiza cywilnoprawna. W tym czasie zacząłem też zajmować się sprawami opcyjnymi w praktyce. Dzisiaj przygotowuję pozew w jednej z największych w historii Polski spraw opcyjnych, w której banki wykończyły i doprowadziły do upadłości jedną z większych – niegdyś – polskich firm. Po 17 latach zajmowania się opcjami w teorii i praktyce czuję, że jestem gotów. Kiedyś – jeszcze na aplikacji – odczuwałem irytację, że klienci nie stoją w kolejce z takimi sprawami. Na wszystko w życiu jednak przychodzi czas.