

ROZWÓD OCZAMI ADWOKATA – NEGOCJATORA. CZĘŚĆ III – GRA, ALE O CO?
Gdybyśmy podchodzili do negocjacji rozwodowych, jak do czysto biznesowych, byłoby łatwo. Próbowalibyśmy wyjść poza prezentowane żądania stron. Chcielibyśmy odgadnąć, jakie są naprawdę ich interesy, a następnie wspólnie i w dobrej wierze poszukać rozwiązania, które najlepiej pozwoli zaspokoić ich interesy. Zapewniłoby im ono poczucie satysfakcji na poziomie proceduralnym, materialnym i emocjonalnym. Dzięki temu można by zbudować solidną podstawę do stworzenia innych już relacji w przyszłości. Tak wygląda model idealny w amerykańskiej (a dokładniej harwardzkiej) teorii negocjacji.
Czy to się w praktyce udaje? Tak. Znam osobiście przypadki małżeństw, w których strony przeszły właśnie przez taki proces myślowy i dzisiaj – już po rozwodzie – funkcjonują świetnie jako wspólnicy prowadzący duży biznes, jako obecni i zaangażowani rodzice swoich dzieci albo przyjaciele w innym przykładzie. Jest to jednak trudne. Potrzeba wysiłku w komunikacji (nawet wbrew sobie) oraz wyzbycia się chęci zemsty.
Jak do tego dojść? Przydaje się ogólna wiedza z teorii konfliktu – polecam szczególnie Schellinga “Strategia konfliktu”. Autor świetnie przedstawia jego fazy i dynamikę. Naprawdę warto się z tą książką zapoznać bliżej. Inny zupełnie autor (Clausewitz), który pewnie przewracałby się w grobie, gdyby wiedział, że ktoś jego słynne stwierdzenie, że “wojna jest przedłużeniem polityki” odnosi do wszystkich innych konfliktów, w tym rozwodów, nie wiedział, że odkrył prawdę o znacznie szerszym zastosowaniu, niż przypuszczał. Otóż szkodzenie sobie wzajemnie nie jest niemal nigdy oderwane od dążenie do osiągnięcia określonych celów. Jedynie metody są bardziej agresywne i spektakularne, ale nie można ich nigdy oceniać w oderwaniu od celów. Tak jest na wojnie, tak samo jest w biznesie, tak samo jest w małżeństwie. Brzmi strasznie, prawda? Tak, wiem.
Idźmy dalej. Również z teorii konfliktów wiemy, że istnieje coś takiego odpowiedź symetryczna (odpowiadam tym samym w podobnej skali na ruch drugiej strony) oraz asymetryczna (moja odpowiedź jest inna tak pod względem metody i rodzaju użytego środka, jak i skali). Wiemy też, że istnieje coś takiego, jak drabina eskalacyjna, kiedy od środków zaczepnych, lekkich przechodzimy powoli lub dynamicznie do wytaczania coraz to większych dział, aż w końcu używamy środków, które mogą (w teorii konfliktu) doprowadzić do wzajemnego gwarantowanego zniszczenia. Wiem, że Czytelnik teraz się zastanawia, co ja piszę. Ale proszę bardzo, podam przykład z rozwodu: pewne małżeństwo tak “negocjowało”, że w końcu zaczęli na siebie pisać do Prokuratury zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przez drugie z nich określonych przestępstw. Jak się to skończyło? Oboje dostali wyroki, które odsiadują, ich biznesy upadły, a o dzieciach wolę nie wspominać. Może to nie jest koniec świata (jak w przypadku wojny atomowej) ale chyba jednak lepiej do tego nie doprowadzić. A czemu się tak stało? Dlatego, że strony weszły w fazę niekontrolowanej eskalacji, w której straciły z oczu swoje cele i zaczęły – każda z nich osobno – używać takich środków, które od tych celów zaczęły je oddalać. Nic nowego pod słońcem, a jednak się dziwimy.
Chciałbym jasno powiedzieć, że z punktu widzenia teorii konfliktu rozwód w skali mikro jest bardzo podobny do tego, czym w skali makro jest wojna. W obu przypadkach chodzi o ustalenie zasad interakcji stron i każda ze stron chciałaby sprawić, by były one dla niej jak najkorzystniejsze. Co więcej, gotowa jest użyć odpowiednich środków, żeby ten cel osiągnąć. Wówczas zaczyna się kalkulacja. Żeby osiągnąć cel w postaci x, jestem gotów użyć środka a. Jestem świadom, że jeśli użyję środka a, moja żona może: 1) zgodzić się na moje warunki, 2) użyć wobec mnie w odwecie takie samego środka a (odpowiedź symetryczna), 3) może wejść na wyższy poziom drabiny eskalacyjnej i użyć przeciwko mnie środka odwetowego b lub c. Co więcej, w praktyce okazuje się, że zamiast pionowej drabiny eskalacyjnej, mamy wręcz siatkę eskalacyjną z mnóstwem poziomych odesłań, czyli możliwości przeniesienia konfliktu o podobnej dynamice i zaangażowaniu nie w górę, ale na inne pole, na którym dana strona czuje się silniejsza.
Zaczynamy więc kalkulować. Robimy to – w teorii – z chłodną głową i dochodzimy do wniosku, że wymiana zbyt mocnych ciosów prowadzi najczęściej do sytuacji, w której tracą obie strony. Powyższy przykład, gdy oboje małżonkowie trafili do więzienia na skutek swoich działań, jest chyba wystarczająco sugestywny. Zanim więc zaczniemy sobie szkodzić, warto, byśmy się zastanowili, czego tak naprawdę chcemy. Czy na przykład domaganie się rozwodu z orzeczeniem winy drugiej strony nie jest działaniem zastępczym, które ujawnia utajoną potrzebę bycia wysłuchanym i powiedzenia, jak mi jest ciężko? Z doświadczenia wiem, że warto jest podzielić negocjowane kwestie i omawiać je osobno. Dzięki temu unikamy używania zagadnień z jednej grupy, jako argumentów do rozwiązania niezwiązanych z nimi kwestii. Na przykład, nie powinno się nigdy używać kontaktów z dziećmi, jako waluty służącej do oczekiwanego podziału majątku. Jednak otrzymujemy jeszcze jedną korzyść. W ten sposób możemy dojść do tego, czego strony rzeczywiście potrzebują, co jest dla nich ważne. A często będzie to zupełnie co innego, niż manifestują one na początku. Nietrudno się domyśleć, że i używane przez nie środki będą niedostosowane do osiągnięcia ich prawdziwych celów. Dzięki próbie ustalenia, co naprawdę jest dla stron ważne, możemy uniknąć niepotrzebnych zadrażnień, szkód i częstej chęci rewanżu.
Uwierzcie mi, że znajomość teorii konfliktu bardzo przydaje się w negocjacjach. Wielokrotnie miałem okazje przestawać ją w przypadku sporów między wspólnikami, w firmach rodzinnych, w trakcie rozwodów, gdy w grę wchodził podział znacznego majątku, w tym firmy. Zdaję sobie sprawę, że dla większości Czytelników czymś pewnie czymś nowym jest podobne spojrzenie na działania w skali makro i mikro i wielu z Nich może się to wydać błędne lub kontrowersyjne. Uważam jednak, że warto chociaż o tym dyskutować.
Już niedługo zamieszczę ostatni już wpis o negocjacjach w rozwodzie. Z góry zapraszam do lektury 🙂
Obraz autorstwa stefamerpik na Freepik


ROZWÓD OCZAMI ADWOKATA – NEGOCJATORA. CZĘŚĆ II – SIŁA EMOCJI
Świadomie lub nie, podejmując decyzję o rozwodzie przystępujemy do negocjacji, który przedmiotem jest sposób zmiany relacji oraz miejsce, w którym chcielibyśmy się znaleźć. Analogicznie, jeśli to nasz partner informuje nas o tym, że chce rozwodu, nie robi nic więcej, jak zaprasza nas do tych negocjacji. Wiadomo, że “do tanga trzeba dwojga”, a więc w polskim systemie prawnym nie jest wymagana zgoda małżonka na rozwód (chociaż większość ma takie wyobrażenie wynikające z amerykańskich filmów). Jak jeden z małżonków się uprze, to do rozwodu doprowadzi, natomiast rzeczywiście od drugiej strony zależy, ile to wszystko potrwa. Powstaje oczywiście pytanie: na jakich warunkach udzielimy tej zgody. I w tym momencie do gry wchodzi czynnik, który wszelkie chłodne kalkulacje przerwa często, jak huragan parasole na plaży. Są nim emocje, które wpływają na negocjacje, a na rozwód w szczególności. Przyjrzyjmy się im bliżej.
Zacznijmy od tego, że o ile strony nie dochodzą do wniosku, że chcą się rozwieść w tym samym czasie i z tych samych przyczyn (co zdarza się bardzo rzadko), emocje im towarzyszące będą najczęściej odmienne. Co innego będzie odczuwał małżonek, który przez lata powoli oswajał się z potrzebą rozwodu i w końcu ją zamanifestował, a inne emocje towarzyszyć będą temu, który nagle został o tym poinformowany. Należy mieć świadomość, że cykle emocjonalne i tych osób będą po pierwsze odmienne, a po drugie nie będą równomiernie rozłożone w czasie.
Wyobraźmy sobie scenę, w której jedna osoba płacze, jest w szoku i czuje, że jej świat się kończy. Druga osoba jest spokojna, nieco smutna i ją pociesza. Co teraz się stanie? Za chwilę nastąpi wybuch: Tobie już nie zależy, nawet nie płaczesz! A przecież ta osoba mogła przez lata cierpieć z powodu nieuchronnego rozpadu małżeństwa i ten etap ma już zwyczajnie za sobą. Czy ktoś jest winien? Nie. czy to napięcie wynikające jedynie z faktu, że jesteśmy na innych etapach kryzysu prowadzi do zaostrzenia konfliktu i wyniesienia go przez emocje na inny poziom? Każdy chyba się zgodzi, że tak. A mówimy jedynie o najprostszej konfiguracji.
Jakie emocje będą nam towarzyszyć? Żal. Smutek. Poczucie krzywdy. Poczucie winy. Złość. Gniew. Ulga, Negacja. Chęć odwetu. Strach i wiele innych. Ważne jest to, by być świadomym swoich swoich emocji oraz fakty, że emocje drugiej strony mogą być w tym momencie inne. Warto również dać im przeminąć o do konkretnych rozmów podchodzić, kiedy największe tsunami już przejdzie.
Jak więc prowadzić te negocjacje? Zadanie adwokata jest tu bardzo trudne. Jeśli skupi się wyłącznie na sprawach formalno prawnych i pominie aspekt emocjonalny u swojego klienta oraz drugiej strony, jego wysiłki najczęściej pójdą na marne. Zwyczajnie, jego praca może się w danym momencie nieużyteczna, para pójdzie w gwizdek. Może nawet zaszkodzić. Jeśli natomiast za bardzo da się porwać emocjom klienta, nie uda mu się wywiązać ze swojego zadania. Trzeba umieć znaleźć złoty środek i być bardzo uważnym, by nie skręcić za bardzo w jedną lub drugą stronę.
Nie ma również jednego sposobu na prowadzenie negocjacji. Trzeba opracować strategię w oparciu o znajomość sytuacji klienta, jego mocne i słabe strony. Musimy wspólnie zdefiniować cele oraz ryzyka, które jesteśmy w stanie ponieść. Żadna z metod negocjowania nie gwarantuje sukcesu sama z siebie. Są one raczej narzędziami, które wykorzystujemy umiejętnie po to, by pomóc klientowi osiągnąć najlepsze możliwe porozumienie. Dobrze, jeśli adwokat wychodzi z założenia, że negocjacje są próbą pomocy obu stronom zmierzenia się z problemem, który dotyczy ich w ty samym stopniu. Zaczyna się gra. A o niej już niedługo w kolejnym wpisie.
Obraz autorstwa Freepik


ROZWÓD OCZAMI ADWOKATA – NEGOCJATORA. GROŹNA MINA
Większość rozwodzących się ludzi ma groźną i ponurą minę – jak ja tym zdjęciu. Ja jednak zrobiłem ją celowo, gdyż w trakcie sesji miałem świetny humor. Jeśli chcielibyście spróbować uniknąć przechodzenia przez rozwód w sposób typowy – z “fajerwerkami”, warto, żebyście przeczytali to, co będę pisał w tej serii. A to, co napiszę w tej serii wpisów może wydać się wielu osobom kontrowersyjne. Wielu Czytelników może się ze mną nie zgodzić. Tym bardziej, uważam, że podzielenie się moimi refleksjami o rozwodzie może być zwyczajnie ciekawe. Co więcej, może pomóc spojrzeć na niego z innej strony.
Moja perspektywa jest bardzo specyficzna. Jestem nie tylko adwokatem, ale i mediatorem. W negocjacjach czuję się doskonale. Nic więc dziwnego, że na rozwód patrzę z tych właśnie punktów, które pozwalają mi dostrzec co innego. Zacznijmy od początku.
Jak wskazują psychologowie, rozwód stanowi jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w życiu. Ci bardziej kontrowersyjni wspominają czasami nieoficjalnie, że jest jeszcze gorszy od ślubu albo wakacji, chociaż zdania są podzielone. Czy będzie to proces traumatyczny, wstydliwy, bolesny i kosztowny? Czy może będzie wyglądał, jak godne zakończenie ważnego, wspólnego rozdziału w życiu? Chciałbym móc napisać, że zależy to wyłącznie od każdego z nas, ale trzeba przyznać, że jakkolwiek mamy na to przemożny wpływ, jest on tylko częściowy.
Czym jest rozwód? Możemy rozpatrywać go na dwa sposoby. Pierwszy (formalny) to rozwiązanie związku małżeńskiego, a więc niejako akt końcowy, który w potocznym rozumieniu utożsamia się z wyrokiem rozwodowym. Ja natomiast postaram się spojrzeć na rozwód w szerszym znaczeniu – jako na dynamiczny proces prowadzący do zakończenia małżeństwa. Przy czym słowem “proces” nie nazywam tu procesu w rozumieniu sądowym, a szereg interakcji między dwojgiem ludzi – analogicznie, jak procesem mógłbym nazwać zakochiwanie się lub zakładanie rodziny. W tym bardzo szerokim rozumieniu kwestie prawne są oczywiście bardzo istotne, ale podobnie, jak szkielet nie stanowi calowego człowieka, tak kwestie prawne nie wypełniają w całości rozwodu jako takiego. Niestety, często o tym zapominamy.
Jak zatem zdefiniować rozwód w tym szerokim znaczeniu? Uważam, że jest to proces, w którym strony negocjują warunki i tryb zmiany zasad określających ich dotychczasową relację. Chciałbym jasno podkreślić, że nie musi to być zakończenie relacji jako takiej, a jedynie zmiana jej poziomy z małżeńskiego na inny: przyjaciół, rodziców, wspólników, znajomych, ludzi wolących o sobie zapomnieć, jawnych wrogów lub konkurentów. Mechanizm zmiany płaszczyzny relacji, a nie jej zakończenia w ogóle (choć to się często zdarza) jest kluczowy do zrozumienia, o co w istocie chodzi. Do tego dochodzą kwestie związane z ustaleniem zasad wychowania i utrzymania wspólnych dzieci, jak również podziału majątku lub alimentów na rzecz jednego z małżonków. Pomijam już zupełnie wszelkie kwestie towarzyskie.
Rozwód, nawet tak definiowany, kojarzy nam się z konfliktem, z procesem uwarunkowanym negatywnie. Często jest to prawda., ale przecież tak być nie musi. Jeśli obie – podkreślam – strony są wobec siebie szczere i potrafią się wzajemnie komunikować, rozwód może oznaczać przyjazną albo przynajmniej neutralną zmianę płaszczyzny łączącej je relacji.
Żeby zrozumieć tę perspektywę, musimy zadać sobie najpierw pytanie, czym właściwie jest małżeństwo? Na czym ono polega? Co jest jego istotą? Wiele osób powie, że to miłość. Ale czym ona jest? Czy to namiętność? Przyjaźń? Zaufanie? Szczerość? Opieka? Wspólny biznes? Poczucie bezpieczeństwa? Wspólne pasje? Rodzina? Spędzanie czasu razem? Wspólne problemy? Kredyt? Wspólne rodzicielstwo? Zwróćmy uwagę, że każdy z tych elementów może istnieć w relacji, która nie jest oparta na miłości oraz w relacji, która nie jest małżeństwem. Czy miłość jest jakimś tajemniczym składnikiem, poza wymienionymi wyżej? Czy jest brakującym ogniwem, które je spaja? Czy jest piątym elementem, jak w filmie Luca Besson? Pytanie to pozostawię bez odpowiedzi, niech każdy udzieli własnej.
Bez względu jednak to, jak rozumiemy czynnik spajający małżeństwo, musimy przyznać, że rozwód jest najczęściej procesem dynamicznym i przykrym, w którym ujawnia się skrywana do tej pory energia szkodzenia drugiej stronie, często wbrew własnym interesom. Strony zdają się zachowywać tak, jakby po rozwodzie świat miał przestać istnieć. Gotowi są poświęcić wiele, byle tylko zaszkodzić drugiemu i uzyskać urzędowe poświadczenie, że to drugie było gorsze (czyli wyrok rozwiązujący małżeństwo z winy drugiej strony). W kolejnych wpisach postaram się przedstawić perspektywę odmienną, która pozwala uniknięcie wielu negatywnych aspektów rozwodu, a optymalne ukształtowanie tych przestrzeni, w których byli małżonkowie chcąc lub nie chcąc będą nadal się spotykać i funkcjonować.