

RÓŻNICA POTENCJAŁÓW W NEGOCJACJACH I JEJ ZNACZENIE
Różnica potencjałów. Sygnalizacja zagadnień wstępnych.
Negocjacje są sposobem rozwiązywania problemu, przed którym stoją obie strony. Nawet jeśli jednej z nich wydaje się, że problemu nie ma, to sam fakt jego odzywania i manifestacji tego odczuwania przez drugą stronę sprawia, że problem ten automatycznie niejako powstaje. Układy stron negocjacji są różne, ale bardzo często zdarza się, że jedna przeważa nad drugą w sposób znaczący. Mówimy, że ma ona większy potencjał. Najczęściej mówimy o przewadze potencjałów na płaszczyźnie finansowej, organizacyjnej i informacyjnej. Niekiedy jedna ze stron posiada przewagę finansową, ale ustępuje drugiej na polu organizacyjnym lub informacyjnym. W takiej sytuacji może ukształtować się względna równowaga sił, choć wynikająca z odmiennych źródeł. Kiedy indziej przewaga na jednym polu nie zniweluje faktu, że ustępujemy na innym. Poza samym faktem przewagi rozumianym w kategoriach obiektywnych, istotne są: percepcja tej przewagi przez jedną, jak i drugą stronę oraz umiejętności jej wykorzystania lub niwelowania. Z samej bowiem przewagi niewiele jeszcze wynika.
Przewaga finansowa
Znaczenie przewagi finansowej jest bardzo silne. Nie bez przyczyny zaczynam właśnie od niej. Jak wynika z mojej praktyki, jest ona wykorzystywana najczęściej i stanowi punkt odniesienia dla wyjściowej oceny sił stron negocjacji. Najczęściej to dla przeciwdziałania przewadze finansowej przeciwnika będziemy szukali własnych przewag na innych polach. Oczywiście, od tej zasady są liczne wyjątki. Dlaczego przewaga finansowa jest tak istotna?
Negocjacje oznaczają koszty. Zawsze. Mam na myśli niemal każdy rodzaj negocjacji, nie tylko te prowadzone z wykorzystaniem wykwalifikowanych doradców. Z czego te koszty wynikają? Z tego, że angażując się w negocjacje najczęściej musimy ograniczyć w jakimś stopniu nasze zaangażowanie na innych polach, co przekłada się pośrednio lub bezpośrednio na zmniejszenie naszych aktywów lub zwiększenie pasywów (lub też jak kto woli zmniejszenie przychodów albo zwiększenie wydatków). W przypadku negocjacji z udziałem adwokatów lub radców prawnych, którzy są doświadczonymi negocjatorami, te koszty są niejako oczywiste. Należy jednak pamiętać, że nie ograniczają się one do wynagrodzenia kancelarii prowadzącej negocjacje. Często będą powiększone o koszty pozyskiwania informacji o drugiej stronie, koszty sporządzania analiz, audytów, bilansów itp. Dojdą do tego koszty prowadzenia spraw sądowych, które w trakcie negocjacji powinny być w moim odczuciu traktowane instrumentalnie, nie jako cel sam w sobie. Dojdą koszty notarialne, sądowe itd.
Chodzi o to, że negocjacje najczęściej kosztują. Jest to inwestycja, która może okazać się bardzo opłacalna, niemniej jej koszty nie zawsze dadzą się określić z góry. Strona, która ma większe środki finansowe, może pozwolić sobie na skorzystanie z usług droższych fachowców, których będzie zatrudniała przez dłuższy czas i którzy podejmą więcej działań analitycznych, przygotowawczych, ściśle negocjacyjnych, a także więcej działań mających na celu rozproszenie sił i uwagi przeciwnika. Tak, to kosztuje. Strona, która posiada dostęp do większych zasobów finansowych będzie mogła prowadzić lub opóźniać negocjacje dłużej i skuteczniej. Będzie mogła wykorzystać upływ czasu na swoją korzyść. Przewaga finansowa ma też bardzo silny aspekt psychologiczny. Już teraz zasygnalizuję, że jednym ze sposobów jej wykorzystania jest inicjowanie nowych pól starcia, w tym nowych spraw sądowych, które angażują i tak już skromne środki przeciwnika.
Przewaga organizacyjna
Zupełnie inny charakter ma przewaga organizacyjna. Choć nie są one od siebie całkowicie oderwane, nie muszą występować łącznie. Wyobraźcie sobie stronę sporu, która co prawda dysponuje znacznymi środkami, ale nie potrafi nimi zarządzać, ma powolny proces decyzyjny, nie ma określonego stopnia odporności na ryzyko, brak jej doświadczenia i nie zdefiniowała celów negocjacji. Krótko po tym zacznie uważać, że pieniądze wydawane na prawników są wyrzucone w błoto, bo nie widać błyskawicznych efektów.
Gdy przeciwko tej stronie znajduje się ktoś, kto dysponuje znacząco mniejszymi środkami finansowymi, ale cechuje się znacznie wyższą kulturą zarządzania i organizacji, a przede wszystkim przewyższa swojego partnera w szybkości podejmowania decyzji, świadomości celów, umiejętności dobierania do nich adekwatnych narzędzi oraz posiada zdefiniowane i wdrożone zasady ekspozycji na ryzyko, może się okazać, że nadrobi różnicę w zasobach finansowych z nawiązką i rozniesie przeciwnika. Do przewagi organizacyjnej zaliczam zdecydowanie również określony i zaakceptowany przez obie strony model współpracy klienta z prawnikiem. Jest to jeden z tych czynników przewagi organizacyjnej, który może okazać się kluczowy, a często właśnie na tej linii dochodzi do poważnych spięć i różnic w określaniu celów i sposobów dążenia do ich osiągnięcia. Nie raz zdarzyło mi się wyczuć napięcia między drugą stroną, a jej adwokatem i wsadzić kij między szprychy ich roweru, co przełożyło się na finalnie bardzo dobry efekt dal mojego klienta.
Podkreśli należy, że przewaga organizacyjna nie musi wiązać się z dużą strukturą. Chodzi o sprawnie funkcjonujący mechanizm, dynamiczny i zdecydowany, który może być przecież znacznie mniejszy, niż stojąca po drugiej stronie ociężała machina.
Przewaga informacyjna
Nie bez przyczyny mówimy, że żyjemy w epoce informacji. Informacja jest wartością samą w sobie, znacznie cenniejszą, niż złoto, czy ropa. W Polsce zdajemy się to powoli zauważać i uczymy się z informacji należycie korzystać. Przewaga informacyjna może wynikać zarówno z dostępności do lepszych źródeł informacji i drugiej stronie (lub innych informacji mających znaczenie dla przebiegu negocjacji), jak i – w coraz większym stopniu – z umiejętności wyławiania cennych informacji wśród wielu nieprzydatnych lub nieprawdziwych, a następnie z wyciągania z nich należytych wniosków. Cóż z tego, że mamy dostęp do jakiejś wiedzy, jeśli wrzucimy ją do przysłowiowej szuflady z tysiącem nieprzydatnych wiadomości spamowych i nie skorzystamy z niej? Informacja jest bezcenna, ale tylko wtedy, gdy potrafimy z niej dobrze skorzystać.
Do przewagi informacyjnej zaliczam nie tylko przewagę w zakresie pozyskiwania cennych informacji, ale – w równym stopniu – w zakresie należytego strzeżenia własnych informacji, które uznajemy za poufne. W nie mniejszym zakresie należy być świadomym, że obie strony mogą prowadzić grę polegającą na świadomym udostępnianiu drugiej stronie fałszywych informacji w celu wprowadzenia jej w błąd co do własnych zasobów lub zamiarów. Oczywiste jest, że wykorzystanie sztucznej inteligencji będzie nabierało coraz większego znaczenia w analizowaniu danych i budowaniu strategii opartej na informacji.
O czym napiszę w kolejnych artykułach?
W kolejnych wpisach będę rozwijał wątki wykorzystania każdej z przewag: finansowej, organizacyjnej i informacyjnej. Będę również pisał o tym, jak im przeciwdziałać, jak je niwelować. Będę podawał przykłady z własnej praktyki zawodowej, jak również przykłady z polityki, historii i ze świata współczesnego biznesu.
Już teraz zapraszam serdecznie do lektury oraz do kontaktu z Kancelarią, jeśli szykujecie się na poważne negocjacje lub już takie toczycie, ale potrzebujecie wsparcia.
Obraz autorstwa senivpetro na Freepik
Obraz autorstwa wirestock na Freepik


GROŹBA JAKO NARZĘDZIE W NEGOCJACJACH
CZY PAN MI GROZI? – CZYLI CZYM JEST GROŹBA?
Niedawno prowadziłem negocjacje z pełnomocnikiem drugiej strony. Były to burzliwe rozmowy. W pewnym momencie ten adwokat uniósł się i zapytał: Czy Pan grozi mojemu klientowi?
Powiem szczerze, że aż się uśmiechnąłem. Odpowiedziałem tak: “Tak, ale nie jest to groźba bezprawna. Jeśli Pan Mecenas woli, możemy to nazwać przedstawieniem negatywnych konsekwencji wyboru, którego Pana Klient może dokonać. Staram się pomóc, by wybrał właściwie”. Facet usiadł i się wściekł. Musiał przyznać mi rację. Moja groźba nie była w żaden sposób bezprawna, a mój komunikat należało potraktować raczej jako uświadomienie możliwości wyboru między dwiema opcjami, z których każda niosła określone konsekwencje.
W pierwszej reakcji każdy pewnie uzna, że groźba jest środkiem niedozwolonym, a więc grozić nikomu nie wolno. W związku z tym – prawdopodobnie – nie powinienem nigdy się nią posługiwać, ani nawet o niej pisać. Ja jednak zaryzykuję i o tym napiszę.
Zacznijmy od początku. Czym jest groźba? Groźba jest komunikatem jednej strony, który zawiera manifestację jej przekonania o własnej zdolności do negatywnego wpływania na sferę istotną dla odbiorcy komunikatu lub na sferę osób trzecich, które nie są dla odbiorcy obojętne. Taka definicja nasuwa od razu kilka pytań.
CZY GROŹBA JEST CZYMŚ ZŁYM?
Czy groźba z natury swojej jest bezprawna? Otóż nie. Prawo wyraźnie odróżnia groźby bezprawne od tych, które bezprawne nie są. Groźbą bezprawną jest komunikat, który określa, że jego nadawca zrobi odbiorcy (lub osobie trzeciej) coś, czego robić mu nie wolno. Innymi słowy groźbą bezprawną jest groźba bezprawnego działania. Jeśli tak, to automatycznie przyjmujemy, że groźbą bezprawną nie jest komunikat, który dotyczy działania zgodne z prawem lub prawnie obojętnego. Jakiś przykład? Proszę bardzo. Jeżeli mówię dłużnikowi, że jak mi nie odda pieniędzy, to go zabiję – jest to groźba bezprawna. Ale jeśli mówię mu, że jak mi nie odda pieniędzy, to pójdę do sądu, nie jest to groźba bezprawna.
Idźmy dalej. Czy groźba jest czymś moralnie złym? Uważam, że groźba bezprawna jest co do zasady moralnie zła. Natomiast groźba, która bezprawna nie jest może być uznana za etycznie niedopuszczalną wtedy, gdy służy osiągnięciu celów, które na same na taka negatywną etyczną opinię zasługują. Co do zasady jednak nie zasługuje sama w sobie na moralne potępienie.
Jeśli komuś nie podoba się pojęci groźby, możemy je zastąpić “przewidywaniem co do nadchodzącej przyszłości”, “lojalnym poinformowaniem o konsekwencjach” lub “daniem wyboru”. Brzmi lepiej, prawda? A przecież jest to dokładnie to samo. Bądźmy jednak szczerzy, poza powszechnie przyjętymi ramami hipokryzji oraz świętoszkowatości, jest realne życie, w którym obserwujemy realne zachowania ludzi. A te najczęściej odarte są z tych zasad, o których bardzo chętnie mówimy, ale najczęściej nie przestrzegamy ich, gdy są dla nas niewygodne. Usprawiedliwiamy to wówczas najczęściej szczególnymi okolicznościami. Gdy porzucimy jednak te ograniczenia, przyznamy być może sami przed sobą (bo przecież nie przed innymi, bo ci mogliby nas potępić), że do groźby uciekamy się sami równie często, jak inni czynią to wobec nas.
Wszystko zależy jednak od tego, czy grozimy komuś popełnieniem wobec niego przestępstwa lub złamaniem prawa w inny sposób, czy też informujemy, że skorzystamy z naszych praw w sposób zupełnie legalny. Dobrym przykładem jest grożenie w sprawach rozwodowych, że jeżeli jedno z małżonków nie zgodzi się na alimenty w określonej wysokości, nie zobaczy już więcej dzieci. Jest to jeden z najbardziej wulgarnych i podłych przejawów szantażu alienacyjnego, który godzi w najbardziej fundamentalne prawa i potrzeby dzieci i rodziców do budowania i utrzymywania wzajemnej więzi. Chyba czujemy różnicę w ocenie moralnej takiej zachowania z komunikatem: jeśli nie zgodzisz się na żądane alimenty, złożę pozew o ich podwyższenie i udowodnię, że Twoje dochody się zwiększyły i możesz obecnie ponosić większe koszty utrzymania dziecka. A przy okazji może się wtedy okazać, że Twoimi nieujawnionymi dochodami zainteresuje się Urząd Skarbowy. Z praktyki wiem, że ten argument jest bardzo przekonujący.
STOSOWANIE GROŹBY – OD DZIECI DO WIELKICH PAŃSTW
Groźba jest więc jednym ze sposób perswazji. Używają jej dzieci wobec rodziców i rówieśników. Nie przestają tego robić, gdy dorastają. Robią to wobec siebie małżonkowie, wspólnicy, znajomi, sąsiedzi. Groźby używają małe firmy i korporacji. Robią to państwa wobec siebie, wobec swoich obywateli. Używają jej organizacje międzynarodowe. Co ciekawe, im wyżej, tym mniejszy nacisk kładziony jest na to, by groźba nie była bezprawna. Co to znaczy? Otóż jeśli ja powiem sąsiadowi, że go zabiję i on w to uwierzy i się przestraszy, to popełnię przęstepstwo i poniosę odpowiedzialność prawnokarną. Ale jeśli to samo robi państwo wobec swoje sąsiada, to “uprawia politykę” i przechodzi się nad tym do porządku dziennego.
Sama groźba nie jest ani czymś specjalnie złym, ani specjalnie dobrym. Jest narzędziem, środkiem prowadzącym do celu. Proponuję więc, by zamiast oburzać się na rzeczywistość, przyjrzeć się jej takiej, jaka jest. Będzie nam łatwiej.
Jak więc stosowana jest groźba w negocjacjach? Oczywiście, to zależy od stylu negocjacji. Przyjmuje się, że w negocjacjach tzw. rzeczowych, kiedy to strony wspólnie oszukują rozwiązania problemu, przed którym razem stoją, nie ma na groźbę miejsca. Oczywiście, mowa tu o groźbie bezprawnej. Bo nic nie stoi na przeszkodzie, by wysyłać do drugiej strony komunikat, że w przypadku jej zachowania A, nastąpi nasza reakcja B. Dotyczy to zarówno prób odstraszenia drugiej strony od działania dla nas negatywnego, jak i prób skłonienia jej do działania przez nas pożądanego. Pamiętajmy jednak, że tak samo na nasze decyzje może wpływać druga strona.
W Kancelarii traktujemy każdy spór jako ciągle toczony dialog z wykorzystaniem różnych środków zmierzających do osiągnięcia rezultatu optymalnego z punktu widzenia klientów. Z tego punktu widzenia jasne komunikowanie drugiej stronie, co może się wydarzyć, albo co zrobimy w danej sytuacji jest więc nie tylko postawieniem sprawy jasno i uczciwie, ale pozwala obu stronom dokonać dobrych wyborów.
KIEDY GROŹBA JEST SKUTECZNA?
Kiedy groźba jest skuteczne? Co do zasady wtedy, kiedy jej zrealizowanie będzie dla drugiej strony wiązało się ze stratami przewyższającymi korzyści płynące z zamierzonego działania, któremu miała zapobiec (groźna odstraszająca) bądź gdy jej zrealizowanie będzie wiązało się ze stratami większymi, niż korzyści płynące z zaniechania adresata (gróźba przymuszająca). Istnieją od tego jednak pewne wyjątki. Czasami bywa jednak inaczej.
Nieskuteczność groźby wynika najczęściej z: 1) odmiennej kalkulacji stron co do kosztów i korzyści płynących z działania / zaniechania i realizacji groźby (czynnik racjonalny); wiążącej się z tym 2) odmiennego horyzontu czasowego i przestrzennego (czynnik racjonalny); emocji (czynnik nieracjonalny). Przyjrzyjmy się im nieco bliżej.
- Strony mogą różnić się w ocenie kosztów realizacji groźby po stronie grożącego oraz konsekwencjach ich realizacji dla jej odbiorcy. Często się okazuje, że grożący myśli, że odbiorca przestraszy się groźby, gdyż w ocenie grożącego konsekwencje jej realizacji będą dla drugiej strony wysokie, natomiast w ocenie drugiej stronie są one niskie. Może to wynikać z różnic w obliczeniach, innej percepcji i odporności na ryzyko oraz innego systemu wartości.
- Bardzo często różnica ocen wynika nie tyle z różnic w obliczeniach, ale w innej perspektywie czasowej. Często jest tak, że w krótkiej perspektywie dane zdarzenie wywołuje negatywne konsekwencje, ale w długiej ocena taka może wydawać się już inna (różnica czasowa). Kiedy indziej negatywne konsekwencje danego działania będą widoczne w danej sferze, którą tylko bierze pod uwagę jedna strona, ale wywołają być może odmienne skutki w innych sferach, które przez jedną ze stron są brane pod uwagę, ale nie dostrzega ich druga strona.
- Emocje są czynnikiem, którego w żadnej interakcji międzyludzkiej nie można wykluczać, ale nie należy również go przeceniać. Emocje są elementem rzeczywistości i należy oddać im tyle miejsca, na ile zasługują. Nie mniej, ale też nie więcej. O emocjach pisałem już kiedy indziej, więc nie będę tego teraz powtarzał.
Jak widać, bardzo łatwo o to, by groźba nie odegrała zamierzonego skutku. Ma ona jednak do siebie to, że może się okazać, że będzie trzeba ją zrealizować. Nietrudno jest sobie wyobrazić, jak bardzo straci twarz i powagę strona, która wpierw grozi, a potem nie robi nic, gdy jej adwersarz błyskawicznie odpowiada: nie boję się, jak jesteś twardziej, to działaj!
Jeśli w takiej sytuacji groźba nie zostanie zrealizowana, grożący traci wiarygodność i będzie mu później bardzo ciężko. Kiedy tak się staje? Co do zasady w dwóch przypadkach: 1) kiedy groźba jest zbyt poważna i wiadomo, że jej realizacja jest nieakceptowalna społecznie w świetle wartości sporu lub też jej spełnienie wiązałoby się ze zbyt wysokimi kosztami dla grożącego (finansowymi, pr-owymi, prawnymi, towarzyskimi, emocjonalnymi itd.), albo też – 2) jest zbyt słaba i nie robi wrażenia dla drugiej stronie.
PRZYKŁADOWE BŁĘDY W POSŁUGIWANIU SIĘ GROŹBĄ
Oczywiście w tych sytuacjach mogą nastąpić te same przyczyny odmienności ocen, co wyżej opisane. Najpepszym przykładem groźby zbyt mocnej jest zachowanie Rosji 3 dni po ataku na Ukrainę w lutym 2022 roku, kiedy Putin zorientował się, że w 3 dni Kijowa raczej nie zdobędzie i nagle zagroził użyciem broni atomowej. Jasne było, że to jest blef, gdyż koszty jej użycia byłyby dla Rosji o wiele wyższe, niż korzyści, jakie mogłoby takie działanie przynieść. Ukraińcy od razu powiedzieli: proszę bardzo, to nie zmieni naszej determinacji do obrony. I Rosjanie musieli taką gorzką pigułkę przełknąć. Bardzo stracili na wiarygodności, a Ukraińcy bardzo zyskali. Wysunięcie tak poważnej groźby było błędem. Z kolei groźba zbyt słaba była wystosowana przez Amerykanów, którzy próbowali Rosjan do napaści na Ukrainę zniechęcić i mówili, że będzie się to wiązało z bardzo poważnymi konsekwencjami, ale sami z siebie przez nikogo nie proszeni, jakby się bojący własnych słów i konsekwencji, sami spętali sobie ręce i z góry powiedzieli, z pewnością nie wejdą bezpośrednio do wojny, a ich działania będą ograniczone faktycznie do sfery gospodarcze (w tym sankcji)j i wsparcia w zakresie dostawy uzbrojenia. Taka groźna odstraszająca okazała się zbyt słaba i nie zniechęciła Rosji.
Myślę, że każdy z nas jest w stanie przywołać mnóstwo sytuacji z własnego życia, kiedy to miał do czynienia z groźbami kierowanymi przez siebie i wobec siebie. Ważne jest, by mieć świadomość, że siła groźby jest taka, jaki jest strach, który wzbudza. Jeśli jednak percepcja stron jest dalece odmienna, może się okazać, że będzie trzeba ją zrealizować. Jest takie powiedzenie: Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Parafrazując je, powiem tak: uważaj, czym grozisz, bo może będziesz musiał to zrobić.
PODSUMOWANIE
Uważam, że nie ma sensu udawać, że nie stosuje się groźby. Bądźmy szczerzy, robią to niemal wszyscy, nie zawsze jednak nazywają swoje działania wprost. Wobec każdego z nas jest ona również stosowana zarówno przez osoby nam najbliższe, jak i przez aparat przymusu państwowego lub groźbę poniesienia kary w przypadku popełnienia przestępstwa. Trzeba jednak pamiętać, że strony mogą różnie oceniać konsekwencje jej spełnienia.
Czy groźba działa na każdego tak samo? Otóż okazuje się, że nie. Są różne typy osobowości. Groźby działają zdecydowanie lepiej na osoby lękowe, skłonne do widzenia wszędzie obaw i zagrożeń. Z kolei mogą wywołać odwrotny skutek u osób nastawionych na konfrontacje. Dlatego zdarza nam się w Kancelarii współpracować ze specjalistami w zakresie psychologii, którzy już nie raz pomogli nam stworzyć portret psychologiczny drugiej strony. Zrobiliśmy to właśnie po to, by dobrać najlepszy sposób komunikatu. I dzięki temu udało nam się osiągnąć porozumienie, które było korzystne również dla tej drugiej strony. A z pewnością bardziej korzystne, niż konsekwencje braku osiągnięcia porozumienia.
Pamiętajmy też, że wbrew głoszonym w teorii konfliktów założeniom, nie zawsze mamy do czynienia z racjonalnymi graczami bądź też podlegają oni środkom zakrzywiającym ich percepcję, o których napisałem wyżej.
Jeśli czekają Was trudne negocjacje, skontaktujcie się z nami. Wiemy, jak się za nie zabrać.
Obraz autorstwa wirestock na Freepik


DLACZEGO PRZYGOTOWANIE DO NEGOCJACJI JEST TAK WAŻNE?
Przygotowanie do negocjacji jest najważniejszym etapem negocjacji. Żeby było weselej, jest ono też etapem najczęściej pomijanym. Dlatego w polskiej praktyce negocjacje częściej przypominają targowanie się, niż poszukiwanie optymalnych rozwiązań wspólnego problemu. W Kancelarii Jakubiec i Wspólnicy podchodzimy do negocjacji profesjonalnie i wykorzystujemy doświadczenia najlepszych ośrodków badawczych.
Kiedy negocjujemy? No właśnie. Ktoś mógłby zapytać, czym w ogóle są negocjacje i kiedy je stosujemy? Odpowiem tak: negocjacje polegają na szukaniu optymalnego dla obu stron rozwiązania wspólnego problemu. Negocjujemy non stop: każde z nas codziennie negocjuje z małżonkiem, co zjeść na kolację, na co pójść do kina. Negocjujemy z dziećmi zakres ich obowiązków. Negocjujemy z klientami zasady współpracy. Negocjujemy umowy inwestycyjne między wspólnikami oraz rozwiązania sporów korporacyjnych. Negocjują ze sobą dzieci, dorośli, korporacje i państwa. Negocjujemy przy użyciu siły argumentów lub argumentu siły. Negocjujemy profesjonalnie i skutecznie lub amatorsko i nieskutecznie. W końcu negocjujemy tak, by obie strony chciały przestrzegać porozumienia realizującego ich wspólne interesy lub tak, by jedna ze stron czuła się pokrzywdzona i szukała rewanżu przy najbliższej sposobności.
Biorąc pod uwagę fakt, jak potężną funkcję społeczną pełnią negocjacje można się dziwić, że traktowane są z góry, po macoszemu, wręcz z pewną wyższością – w szczególności przez mało doświadczonych adwokatów. Albo przez tych, którzy mają jeszcze naleciałości z poprzedniej epoki. Jednym z przejawów profesjonalnego podejścia do negocjacji jest bardzo dobre przygotowanie. Czym więc ono jest?
Na etapie przygotowania do negocjacji mamy następujące zadania:
- Ustalić obszar sporu oraz jego źródła;
- Odkryć rzeczywiste interesy stron (często głęboko ukryte i niewidoczne w ich pierwotnych żądaniach);
- Określić cele negocjacji, a w śród nich warunki brzegowe;
- Zebrać jak najwięcej informacji o drugiej stronie (publicznie dostępne bazy danych, biały wywiad, analizy psychologiczne);
- Stworzyć warunki do powstania bezpiecznej alternatywny dla negocjowanego porozumienia (by spaść na 4 łapy, jeśli się nie dogadamy).
Dzięki temu negocjacje będą procesem mającym źródła, które zidentyfikowaliśmy, przebieg, którym kierujemy i jasny cel, do którego zmierzamy. Jeśli dobrze przygotujemy do negocjacji samych siebie i klienta, rośnie szansa, że wyjdzie on z nich wzmocniony. Przez wzmocnienie klienta rozumiem nie tylko osiągnięcie optymalnych rezultatów, ale również utrzymanie relacji z drugą stroną, która do tej pory była przeciwnikiem, a my potrafimy uczynić z niej partnera. Więcej! Potrafimy ją zachęcić, by stała się naszym świadomym sojusznikiem, sprzymierzonym w rozwiązaniu wspólnego problemu.
Czy to się udaje? Tak. Bardzo często. Ale jest jeden warunek – do negocjacji trzeba się bardzo dobrze przygotować. trzeba umieć słuchać słów i czytać emocje, być nie tylko prawnikiem, ale przede wszystkim człowiek. Wtedy i warto, i się opłaca. Kancelaria Jakubiec i Wspólnicy odnosi największe sukcesy w skomplikowanych i wielopłaszczyznowych negocjacjach. Negocjujemy między w konfliktach między małżonkami, zasady współpracy w spółkach handlowych, w sporach między wspólnikami, w sprawach z bankami i wielu innych. W tym jesteśmy najlepsi.
Obraz autorstwa pressfoto na Freepik


JAKA JEST ROLA PRAWNIKA W NEGOCJACJACH?
Już od dawna chodziło mi po głowie napisanie tekstu o tym, jaka jaka jest rola prawnika w negocjacjach. Możliwości jest kilka, a oczekiwania adwokata i jego klienta mogą być rozbieżne. Choćby z tego powodu należy wcześniej uzgodnić wzajemne oczekiwania i wizję. W przeciwnym razie, nie osiągniemy najlepszych rezultatów.
Na czym polega trudność. Niektórzy prawnicy ograniczają swój udział w negocjacjach do roli cichego doradcy pozostającego w symbolicznym półmroku. Gdy klient nachyli się do nich, szepczą mu kilka słów do ucha, by znów zamilknąć i znieruchomieć. Również na etapie przygotowania do negocjacji są wyłącznie doradcami, którzy służą profesjonalnymi poradami wtedy, gdy zostaną o nie poproszeni.
Inni – wprost przeciwnie – czują się jak ryba w wodzie, gdy mogą sami wszystko zaplanować i w negocjacjach przyjąć rolę frontmana, brać wszystko na klatę i samodzielnie prowadzić rozmowy z drugą stroną. W takiej sytuacji Klient właściwie nie jest im do niczego potrzebny, czasem niemal przeszkadza.
Rola adwokata jako cichego doradcy może być dobrym rozwiązaniem, gdy mamy do czynienia z klientem całkowicie świadomym swojej sytuacji, sytuacji drugiej strony, mającym duże doświadczenie w negacjach. Sprawdza się we współpracy z klientem, dla którego tego typu rozmowy to chleb powszedni. Taki klient może rzeczywiście potrzebować jedynie podpowiedzi w pewnych kwestiach prawnych, w końcu sam nie jest specjalistą w prawie gospodarczym lub prawie konkurencji, jednak bardzo dobrze orientuje się w podstawowych mechanizmach prawnych regulujących obszar, w którym się porusza. On będzie potrzebował jedynie potwierdzenia swoich przypuszczeń lub szybkiej porady w kwestiach szczegółowych. Niemniej to ten klient jest siłą napędową tych negocjacji. Adwokat w takiej sytuacji wychodzi z założenia, że jego klient wie, co robi i sam skupia się na kwestiach, które zostaną mu bezpośrednio powierzone. Często nie zna ani dokładnego planu swojego klienta, ani jego zamiarów.
Z kolei w drugim modelu, kiedy to prawnik faktycznie opracowuje strategię i prowadzi negocjacje, wygląda to całkowicie inaczej. W takiej sytuacji najczęściej to adwokat albo radca prawny ma znacznie większe doświadczenie negocjacyjne od swojego klienta. Posiada również lepsze rozeznanie w sytuacji prawnej i często biznesowej swojego kleina, niż on sam. Prawnik opracowuje plan negocjacji, zbiera informacje, układa strategię. Może to czynić samodzielnie, lub we współpracy z klientem. W czasie rozmów, to adwokat dyskutuje, negocjuje, zadaje pytania i odpowiada na pytanie zadawane jego klientowi. Ten model sprawdza się w relacji bardzo doświadczonego adwokata, który jest świetnym specjalistą w swojej dziedzinie prawa, ale do tego dobrze porusza się w innych dziedzinach, ma doświadczenie negocjacyjne i przede wszystkim – zaufanie – swojego klienta, który wystarczającej wiedzy i doświadczenia nie posiada.
Co może więc pójść nie tak? Najgorsze, co się może stać, to brak jasnych uzgodnień między stronami, jak widzą swoją rolę i jakie mają wobec siebie oczekiwania. Jeśli zostanie to dostrzeżone przez drugą stronę, może ona łatwo to wykorzystać, wbijając klin między prawnika i jego klienta. Wyobraźmy sobie, że zaczynamy negocjacje i zarówno adwokat i jego klient siedzą cicho i zastanawiają się, kiedy w końcu ten drugi zacznie mówić. Prawnik jako cichy doradca nie zamierza wychodzić przed szereg. Klient uważa, że po to zatrudnił adwokata, by ten prowadził negocjacje. Wygląda to słabo. Ale jeszcze gorzej może być w odwrotnym wariancie, kiedy to zarówno adwokat i jego klient chcą prowadzić negocjacje i konkurują ze sobą o to, kto będzie mówił. Przepis na katastrofę gotowy!
Istnieje oczywiście cały szereg pośrednich możliwości, te dwie są oczywiście najbardziej wyraziste. Możemy przecież wyobrazić sobie, że prawnik w ogóle nie bierze udziału w bezpośrednich rozmowach, a druga strona nawet nie wie o jego istnieniu. Kiedy indziej adwokat będzie członkiem zespołu negocjacyjnego, w którym ma jasno wyodrębniony zakres odpowiedzialności. Bez względu na to, który wariant współpracy wybierzemy, ważne jest, by wcześniej ustalić do z klientem.
Obraz autorstwa rawpixel.com na Freepik


NEGOCJACJE: KTO WYGRAŁ, A KTO PRZEGRAŁ?
Nasza Kancelaria specjalizuje się w negocjacjach. Chciałem podzielić się z Wami kilkoma przemyśleniami dotyczącymi negocjacji, które zrodziły się na podstawie analizy moich własnych doświadczeń jako adwokata, jak i obserwacji konfliktów i negocjacji na poziomie wyższym, niż biznesowy – na poziomie międzynarodowym. Jeśli negocjacje służą rozwiązaniu jakiegoś problemu, konfliktu, to wynik negocjacji jest jego rozwiązaniem. A w odniesieniu do konfliktu niemal naturalnie używamy pojęć wygrany i przegrany (jak w procesie sądowym). Robimy to naturalnie, wręcz bezrefleksyjnie. A ja zacząłem się zastanawiać, co znaczy wygrać lub przegrać konflikt. Wyszedłem z założenia chyba nieznanego nauce prawa, ale powszechnie przyjmowanego w ekonomii i socjologii, że konflikt ma podobną strukturę bez względu na wielkość stron, których dotyczy. Ostrzegam, to będzie dłuższy wpis.
Z punktu widzenia strukturalnego, konflikty między małżonkami (rozwody, opieka nad dziećmi, podział majątku, widzenia z dziećmi), wspólnikami (o podział zysków, udział w stratach, zakres odpowiedzialności i kompetencji, wizja rozwoju firmy lub warunki wyjścia wspólnika ze spółki, warunki przystąpienia nowego wspólnika lub inwestora), firmami (konkurencja, o zapłatę, o realizację umowy, o prawa własności intelektualnej, przemysłowej, know -how), państwami i blokami państw przebiegają niemal tak samo. Ta obserwacja pozwala na ostrożne przeniesienie – i krytyczną tego ocenę – wniosków z teorii konfliktów przyjmowanych powszechnie w analizie konfliktów na poziomie politycznym i międzynarodowym, do poziomu konfliktów międzyludzkich i między małymi organizacjami. Zdaję sobie sprawę, że metodologicznie kierunek powinien być oddolny, jednak mam nieodparte wrażenie, że nauki ekonomiczne, politologia i socjologia daleko prześcignęły nauki próbujące badać konfliktu na tym najniższym szczeblu. Dlatego – będąc świadomym wielu ograniczeń – spróbuję kilka związanych z tym kwestii przeanalizować i poddać pod luźną popularną dyskusję. Zdaję sobie sprawę, że adwokaci i radcowie prawnie rzadko patrzą na konflikt w ten sposób, ale cóż: nikt nie kazał mi płynąć z prądem.
Zacznijmy od kwestii oczywistej. Konflikty na różnych poziomach podlegają różnym reżimom prawnym i co do zasady, swoboda jednostek jest w tym zakresie znacznie bardziej ograniczona od swobody państw. Dotyczy to choćby monopolu państwa na stosowanie przemocy. Nawet przy zastosowaniu skali, analogiczne uprawnienia jednostek pod tym względem są nie tylko znacznie mniejsze, co najczęściej wręcz nie istnieją.
Niezależnie od tego, sam mechanizm konfliktu jest co do zasady identyczny. Jeśli spojrzymy, o co walczą między sobą ludzie (małżonkowie, sąsiedzi, wspólnicy itd) i państwa, to zobaczymy, że jest to niemal to samo tylko w innej skali. Bo o co walczą? O władzę, o “sprawczość”, o pieniądze, o przestrzeń, o zasoby, o możliwość narzucania swoich wartości oraz “obiektywnych” zasad, które bardziej zaspokajają ich interesy, o niezależność, o prawo do decydowania o sobie itp. Konflikt jest naturalną cechą każdej współzależności, jest wpisany w relacje jednostek lub grup, które mają wspólne płaszczyzny (obojętnie w jakiej domenie). W konfliktach małych i dużych jesteśmy w stanie określić ich przyczyny, przebieg, eskalację, sięganie po inne środki i argumenty, ocenę sytuacji i podejmowanie decyzji w oparciu o dążenie do osiągnięcia określonych celów, dostosowanie do nich środków i analizę ryzyka, a także przewidywanie możliwych ruchów przeciwnika i prognozowanie konsekwencji naszych i jego ruchów. W obu przypadkach powinniśmy zakładać, że coś może wymknąć się spod kontroli. W obu przypadkach musimy liczyć się z opinią innych itp. W obu przypadkach wreszcie – jak już wcześniej wspomniałem – mówimy, że ktoś wygrał, a ktoś przegrał. Jest to jednak punkt widzenia typowy dla prawników, którzy niewiele wiedzą o negocjacjach. Sprawa jest bowiem znacznie bardziej skomplikowana.
No właśnie. Co oznacza wygranie w konflikcie (czyli finalnie wynegocjowanie warunków prowadzących do osiągnięcia naszych celów lub też równych tym celom)? Otóż rozstrzygnięcie, kto wygrał, a kto przegrał, jest znacznie trudniejsze, niż nam się powszechnie wydaje. Więcej! Tylko w skrajnych przypadkach będziemy w stanie jednoznacznie wskazać wygranego. By tę tezę udowodnić sięgnę do kilku konfliktów między państwami. I podam przykłady powszechnie znane, jednakże zdaję sobie sprawę z tego, że moja ich ocena może wydawać się wielu Czytelnikom kontrowersyjna.
Jako pierwszy przykład weźmy II Wojnę Światową. Kto ją wygrał, a kto przegrał? W szkole jesteśmy uczeni, że Polska ją wygrała (nie mam na myśli oczywiście kampanii wrześniowej, ale wynik całej wojny). Czy to jest prawda? Uważam, że – owszem – znaleźliśmy się w obozie zwycięzców i mieliśmy całkiem duży wkład w to zwycięstwo (z pewnością znacznie większy, niż Francja), ale mimo to wojnę nie tylko przegraliśmy, ale pod każdym względem: politycznym, wojskowym, społecznym, ekonomicznym, kulturowym, ludzkim – pod każdym -z kretesem przegraliśmy i była to największa klęska w historii naszego kraju. I udział w zdobyciu Berlina przez Armię Czerwoną 4 pancernych i nawet psa w niczym tego nie przekreśla. Jedynym plusem jest znacznie bardziej normalny kształt nowego państwa. Jest to jakieś pocieszenie, bo poprzedni był tak odjechany, że nie sposób go było bronić. Trzeba być jednak szaleńcem, by twierdzić, że Polska tę wojnę wygrała. Straciliśmy 6 milionów obywateli, w tym kolosalne straty stały się udziałem polskiej inteligencji i ogólnie – klasy średniej, w gruzy zamieniono naszą stolicę i wiele innych miast, Polska cywilizacyjnie cofnęła się o dziesięcioletnia, by dostać się pod sowiecki but, szary, siermiężny, ciężki i brutalny.
A co z Niemcami i Japonią? Oba rewizjonistyczne mocarstwa, które rzuciły wyzwanie anglosaskiemu prymatowi zostały zrównane z ziemią, zdeptane i wykastrowane przez Amerykanów, którzy po bezwarunkowej kapitulacji każdego z nich ulepili ich z gliny (bo nic innego tam nie zostało) na swój obraz i podobieństwo i uczynili z leżących, bezbronnych, poniżonych i pokonanych Niemców i Japończyków – trzecią i drugą gospodarkę świata, jedne z najbogatszych, najbardziej praworządnych i najbardziej liberalnych społeczeństw na świecie. Jeszcze raz: Niemcy i Japonia zostały zmiażdżone i zmielone (głównie rękami Sowietów i Chińczyków – a Amerykanów w znacznie mniejszym stopniu), a USA postanowiły wyciągnąć je na wyżyny rozwoju cywilizacyjnego, o których Hitlerowi się nawet nie śniło, czego nie wyobrażał sobie ani cesarz Hirohito, ani premier Hideki Tojo).
O czym to świadczy? Uważajcie: polityczna albo sądowa porażka – nawet bardzo bolesna i spektakularna – jest czym innym, niż rzeczywistość, która się po niej ukształtuje. To samo dotyczy analogicznego zwycięstwa. Wszystko zależy od tego, jaki jest horyzont czasowy, w perspektywie którego oceniamy skutki takiej wygranej lub przegranej. Twierdzę bowiem, że po klęsce w II Wojnie Światowej długofalowe perspektywy Niemiec były znacznie lepsze, od tych po I Wojnie Światowej właśnie dlatego, że porażka drugowojenna była o wiele większa i dotkliwsza i Niemcy upadły tak bardzo, że to zwycięzcy je poukładali na nowo, a nie pozostawili tego samym Niemcom, jak w Traktacie Wersalskim. Jak inny był los przegranych Niemiec (Zachodnich) od losu zwycięskiej Polski? Aż się chce przegrywać! Byle z Amerykanami. Tak samo w sądzie. Można wygrać proces, ale przez sam fakt zaangażowania się w spór, można przegrać znacznie więcej. Zwycięstwo taktyczne okaże się przyczyna klęski w większym wymiarze.
Idźmy dalej. Obecna woja między Rosją, a Ukrainą jest niesamowitą lekcją konfliktu jako takiego. Zwróćcie uwagę, jakich używa się argumentów. Mówi się, że Rosja przegra, bo nie jest w stanie osiągnąć swoich pierwotnych celów. Jak krótkowzrocznym trzeba być, by oceniać wygraną lub przegraną z punktu widzenia jedynie subiektywnego postrzegania celów przez jedną ze stron. Zacznijmy od tego, że raczej nigdy nikomu nie udało się osiągnąć wszystkich pierwotnych celów. One zawsze ulegają modyfikacji w miarę rozwoju wypadków. Ale chwila! Przecież jest jeszcze druga strona – napadnięta, która również ma swoje cele. I one wcale nie muszą być alter ego – zaprzeczeniem celów agresora. Tzn: Rosja chciała zająć całą Ukrainę. To nie znaczy, że jeśli Rosji nie uda się zająć całej Ukrainy, to Ukraina wygrała. Przecież, jeśli Rosja by nie wygrała (w swoim rozumieniu – zajęcie całej Ukrainy) i zajęła prawie całą Ukrainę (a więc nie całą), obsadziła Kijów marionetkowym rządem, dokonała demilitaryzacji Ukrainy i uczyniła jej resztki czymś na kształt Białorusi, to trudno byłoby mówić, o wielkim ukraińskim zwycięstwie. I dalej: przecież celem Ukrainy nie było to, by Rosja nie zajęła całego jej terytorium, ale chciała odbić to, co straciła 8 lat wcześniej, a poza tym chciała wejść w struktury NATO i EU. Cele jednej strony nie są anty celami drugiej. I odwrotnie. (Tak, wiem, że cele Rosji po pierwsze nie są jasno wyrażone i są różne ich interpretacje. To tylko przykład). Pewną analogię dostrzegamy w sądzie, a konkretnie w zasadach rozliczania kosztów procesu. Jeśli będę żądał od kogoś 100 tysięcy złotych tytułem zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych, a sąd przyzna mi rację stwierdzając, że doszło do ich naruszenia, jednak uzna, że kwota 100 tysięcy złotych jest za duża i przyzna mi tylko 30 tysięcy, to z punktu widzenia zasad rozliczania kosztów ja przegrałem sprawę w 70%! Dlaczego, bo osiągnąłem tylko 30% tego, co zamierzałem. Przecież to jest bzdura!
I teraz przeskok: dokładnie tak samo będziemy oceniać potencjalny sukces rozwodu i podziału majątku, opieki nad dziećmi, jak i negocjacje dotyczące wyjścia wspólnika ze spółki lub jej nowego kształtu po wejściu inwestora. Mechanizmy myślenia są dokładnie te same. Przykładów politycznych używam teraz tylko dlatego, że są większości odbiorców lepiej znane (co do faktów, niekoniecznie zaś co do prawidłowej ich interpretacji). Czy fakt, że jedna ze stron nie osiągnęła wszystkich planowanych celów oznacza, że konflikt wygrała? Czy to znaczy, że druga strona go przegrała? Nie! A czemu?
Dlatego, że płaszczyzny interesów stron konfliktu nie są najczęściej takie same. Mam na myśli to, że jedna strona może myśleć jedynie lokalnie, a horyzonty i cele drugiej są znacznie szersze. Dla przykładu, jeden z małżonków, którzy się rozwodzą myśli tylko o sobie i dzieciach, a drugi dodatkowo również o swojej firmie lub dzieciach z innego związku oraz liczy się dla niego bezpieczeństwo i byt pracowników tej firmy, z którymi jest związany, zna ich rodziny i czuje się za nich odpowiedzialny. Chodzi o to, że schemat współzależności jest po pierwsze wielowymiarowy, a po drugie, to co dla jednej ze stron jest ostatecznym celem albo odwrotnie – okolicznością bez znaczenia – dla drugiej może być jedynie środkiem do osiągnięcia innego celu albo warunkiem wręcz egzystencjonalnym.
Udało mi się rozwiązać wiele konfliktów, których stronami byli moi Klienci, właśnie dlatego, że udało mi się znaleźć taką przestrzeń, w której niewielkie ustępstwo jednej strony było bezcenne dla drugiej. Punkt ciężkości lub inaczej jądro interesów poszczególnych stron konfliktu nie są ani symetryczne, ani nie są swoim zaprzeczeniem, ani często nie znajdują się na analogicznej płaszczyźnie. Co więcej: bywa, że podlegają efektowi synergii! To samo dotyczy ich głównych silnych i mocnych stron. Można to pięknie wykorzystać przy budowie dobrego dla obu stron porozumienia, albo też wykorzystać do uderzenia drugiej strony w to, co zaboli ją najbardziej. I – żeby to podkreślić – to najczęściej nie będzie to, co najbardziej zabolałoby nas.
Jakiś banalny przykład dla wytchnienia? Proszę bardzo. Wyobraźmy sobie, że statek kosmitów ląduje w Egipcie. Przybysze mówią, że potrzebują koniecznie paliwa na dalszą podróż, inaczej wszytko wokół rozwalą. Egipska armia się mobilizuje, USA wysyłają lotniskowce itd. Dochodzi do rozmów. I co? Otóż kosmici potrzebują paliwa w postaci 2 ton piasku, a w zamian przekażą dokładną mapę galaktyki, którą zna u nich każde dziecko i przedstawia dla nich taką wartość, jak dla nas atlas samochodowy do kupienia w kiosku za 10 złotych. Warto się bić? Ja widzę okazję do zrobienia dobrego interesu i jeszcze zaprosiłbym ich na wystawną kolację pod Sfinksem.
Wróćmy do poprzedniego wątku. Jednym z czynników napędzających konflikt jest zrozumiała głównie dla psychiatrów gotowość do cierpień i samookaleczeń byle tylko nie dać drugiej stronie poczucia satysfakcji, wygranej. Jesteśmy więc w stanie godzić się na daleko większe pogorszenie własnej sytuacji tylko po to, żeby nie pozwolić drugiej stronie osiągnąć jej celów. Jest to działanie zrozumiałe tylko wówczas, gdy: istnieje realny konflikt, którego inaczej rozwiązać się nie da oraz jednocześnie gdy mamy zasoby znacząco większe i idziemy na wymianę, jak w szachach, ale po niej nasza przewaga proporcjonalnie się zwiększy. W przeciwnym razie (a tak jest najczęściej) jest to zwyczajnie bez sensu. Wygraną konfliktu należy rozpatrywać nie z punktu widzenia poczucia drugiej strony, czy osiągnęła pierwotne cele. Przecież mogły one być niedoszacowane, przeszacowane, ukierunkowane błędnie, nierealne, oczywiste. Co więcej, ich osiągnięcie wbrew naszej woli mogłoby nam przynieść długofalowo więcej korzyści, niż gdyby udało się nam temu zapobiec (przykład Niemiec i Japonii, które z pewnością chciały wygrać wojnę z USA, ale „niestety” im się nie udało).
Idźmy dalej, ocena czy wygrałem, czy przegrałem negocjacje, nie powinno być zależne od stopnia subiektywnego poczucia sukcesu drugiej strony. Przecież dobre porozumienie to takie, które oknu stronom daje pożucie realizacji ich interesów. Czy to znaczy, że obie strony przegrały? Czy zatem zasadne jest mówienie, że konflikt wygrała ta strona, której w większym stopniu udało się zrealizować jej cele? Nie. Ponieważ druga strona też tutaj jest.
A fakt, że Rosji udało się póki co osiągnąć tylko jeden cel (wybicie korytarza na Krym) nie oznacza samo przez siebie, że mi się udało osiągnąć moje. A to nie jest – powtarzam – przeciąganie jednej liny, gdy zaczynamy pośrodku i wynik jest oczywisty i prosty do ustalenia. Tak samo, gdy drapieżnik ściga zająca: ma jeden cel – najeść się. Zabicie zająca jest jedynie środkiem zmierzającym do jego osiągnięcia. Czy cel drapieżnika jest sprzeczny z celem zająca? Moim zdaniem sprzeczny z nim jest jedynie sposób jego osiągnięcia, a zając nie miałby nic przeciwko temu, żeby drapieżnik był najedzony, najlepiej przez cały czas i do syta, byle nie nim.
Jak więc ocenić, kto wygrał negocjacje? Nowy Inwestor, czy dotychczasowi wspólnicy? Rosja, czy Ukraina? Mąż, czy żona? Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Ale wydaje mi się, że można pokusić się o próbę kompilacji. Możemy przyjąć, że konflikt wygrała ta strona, której zmiana sytuacji wywołana konfliktem pozwala w większym stopniu realizować jej podstawowe cele (konflikt i wojna są jedynie celami do ich osiągnięcia dla strony, która do nich daży lub przeszkodami, dla strony, która woli zachować dotychczasowy układ). Oznacza to, co ponownie podkreślam, że patrzeć należy na długą perspektywę i zrozumieć, że „jutro też jest dzień”, a świat nie kończy się z wydaniem wyroku lub zawarciem ugody (porozumienia, pokoju itp.). Zawsze będzie nowa rzeczywistość i chodzi o to, żeby pozorna wygrana nie okazała się porażką.
Jeszcze jeden banalny przykład? Dwoje ludzi zamkniętych w szczelnym pomieszczeniu. Mają tlenu na 30 minut. Mogą albo współpracować, żeby się wydostać, albo walczyć, by zabić drugiego i mieć przez to więcej tlenu dla siebie, co przełoży się na to, że pomoc z zewnątrz będzie mieć więcej czasu, by zwycięzcę uratować. Domyślamy się, że pozorna wygrana może przynieść odwrotny skutek, gdyż w walce nasi bohaterowi zużyją cały tlen. Może się łatwo okazać, że wygrana w bezpośrednim starciu przysporzy w efekcie znacznie gorsze konsekwencje, niż bezczynność.
Dokładnie tak samo jest w konfliktach między małżonkami, wspólnikami, spółkami, państwami. Podlegają one tym samym prawom. I w każdym przypadku użycie siły, tzn: wojna, sprawa w sądzie, złożenie zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, czarny PR itp., stanowią przedłużenie polityki (to oczywiście za Clausewitzem) albo w skali mikro: użycie środków ochrony prawnej lub skorzystanie z własnych uprawnień zawsze czemuś służy. Dla strony działającej racjonalnie nie jest raczej celem samym w sobie. Oczywiście można drugą stronę wprowadzać w błąd co do braku własnej racjonalności, ale to już temat na inny artykuł.