

MEDIACJE MIĘDZY WSPÓLNIKAMI I ICH ZALETY
Mediacje są jednym z najlepszych sposobów rozwiązywania sporów. Pozwalają wziąć sprawy w swoje ręce i szukać rozwiązania wspólnego problemu. w tym trybie nie walczymy z przeciwnikiem, ale wspólnie z naszym partnerem przeciwstawiamy się problemowi. Pozwala nam to na budowę zaufania, szacunku i wzmocnienie relacji, która przeszła przez kolejne doświadczenie i wyszła z niego silniejsza. Mediacje mają jeszcze jedną zaletę – nie musimy czekać na wybuch konfliktu. Możemy skorzystać z usług mediatora, gdy dostrzeżemy różnicę interesów lub wizji i chcemy podjąć wysiłek, aby wspólnie z osobą trzecią – bezstronną i neutralną – spróbować rozwiązać ten problem, zanim wyskaluje on do konfliktu. Jest to szczególnie dobry pomysł w relacjach między wspólnikami.
Mediacje są formą negocjacji i mogą służyć profilaktyce
Jak już napisałem, mediacje nie służą tylko rozwiązywaniu konfliktów. Są one formą negocjacji, a więc poszukiwania zaspokojenia interesów w sposób optymalny dla każdej z nich i dla nich wszystkich razem. Różnią się one od zwykłych negocjacji tym, że toczą się z udziałem mediatora, a więc osoby trzeciej, która nie jest zaangażowana po żadnej ze stron.
W relacjach między wspólnikami istnieje wiele płaszczyzn potencjalnego konfliktu. Jego źródłem mogą być odmienne wizje rozwoju spółki, inne potrzeby wspólników, inna podatność na ryzyko, różne podejście do konfrontacji, sprzeczne poglądy w sprawach technicznych lub organizacyjnych lub “zwykły” konflikt o władzę i sprawczość.
W każdej spółce są to całkowicie naturalne tematy, które występuję – w różnym nasileniu – zawsze. Nie zawsze się o nich rozmawia, część ustaleń przyjmuje się w sposób dorozumiany, ale one są. I w różnym stopniu zapewniają realizację interesów każdego ze wspólników. Fakt, że nie rozmawiamy o tym, wcale nie oznacza, że bieżący układ wszystkim odpowiada lub też, że przyjęta wizja jest im wszystkim wspólna i równie dla nich atrakcyjna.
Zasada jest prosta: im mniej się o trudnych sprawach rozmawia, tym większy stanowią one ciężar. Ciężar ten z czasem rośnie. Czasem eksploduje, kiedy indziej będzie zżerał kogoś od środka. Czasem przez kilka miesięcy. Kiedy indziej przez kilkadziesiąt lat – bo i takie przypadki znam. Betonowanie stanu istniejącego i wykluczanie rozmowy, jako niebezpiecznej, niewskazanej, niewygodnej, a także jakiekolwiek deprecjonowanie potrzeb drugiej strony, infantylizowanie jej i jej stanowiska, lekceważenie podnoszonych przez nią kwestii rodzi – nieujawnione często – ale rosnące napięcie.
Dlaczego mediacje między wspólnikami są dobrym rozwiązaniem?
Mediacje są w takim przypadku dobrym rozwiązaniem, ponieważ rolą mediatora jest zapewnienie obu stronom poczucia bezpieczeństwa oraz swobody wypowiedzi, której czasami nie odczuwają między sobą, a z pewnością nie znajdą tego w sądzie. W toku mediacji można rozwiązać problemy, zanim przybiorą one niebezpieczną postać i urosną, by nam zagrozić. Doświadczony mediator może pomóc stronom określić ich interesy, czasem nigdy wcześniej nie zwerbalizowane. Pomoże każdej ze stron otworzyć się na potrzeby i narrację drugiej z nich. Mediacje właśnie są tą płaszczyzną, na której strony często pierwszy raz otwierają się prawdziwie na siebie i dostrzegają, że nie znały wszystkim motywów postępowania swoich wspólników.
Bardzo ważne jest, że mediacje są w pełni poufne. Oznacza to, że informacje przekazywane w toku mediacji, ani propozycje w nich składane nie mogą być wykorzystane w sądzie. Nie musimy więc się tak “pilnować”, ani tym bardziej – szukać argumentów personalnych, których celem jest przedstawienie drugiej strony w jak najgorszym świetle, a co za tym idzie – mamy wielką szanse uniknięcia niepotrzebnej eskalacji.
Kiedy szukać mediatora?
Im wcześniej, tym lepiej. Czekanie na eskalację konfliktu nie jest dobrym pomysłem. Jeśli uświadamiamy sobie istotną różnicę interesów i przeczuwamy problemy z komunikacją, warto jest poszukać mediatora.
Mediacja jest znacznie tańsza od postępowania sądowego., Trwa też nieporównywalnie krócej. Co najważniejsze, toczy się w atmosferze wzajemnego szacunku, a jej celem jest konstruktywny dialog.
Nie czekajcie, aż konflikt eskaluje i sprawi, że odbije się na Waszym zdrowiu lub biznesie.


ROZWÓD WSPÓLNIKÓW. CO Z FIRMĄ?
Wiemy doskonale, że rozwód jest jednym z trudniejszych doświadczeń w życiu. Gdy w grę wchodzi jednak rozwód wspólników, a więc osób, które były nie tylko partnerami życiowymi, ale i biznesowymi – może to oznaczać większe trudności. Zadziałać mogą dwa schematy. Pierwszy – pozytywny, w którym oboje chcą się porozumieć i potrafią konstruktywnie rozmawiać. Podejmą wówczas rozmowy dotyczące zasad dalszej współpracy lub jej zakończenia. Drugi – negatywny, w którym wspólnie przez lata budowana firma stanie się zakładnikiem lub ofiarą kryzysu w małżeństwie swoich właścicieli.
Rozwód wspólników. Scenariusze oparte na dobrej współpracy
Idealnie byłoby, gdyby małżonkowie, którzy postanowili zakończyć swój związek, podeszli do dalszej współpracy bez destrukcyjnych emocji. W takiej sytuacji mogą podjąć decyzje, które oscylować będą wokół następujących modeli.
Współpraca po rozwodzie
W pierwszej kolejności, mogą dojść do wniosku, że rozwód nie wpłynie na ich współpracę biznesową. W związku z tym nie będą niczego zmieniać. Z punktu widzenia firmy może to być scenariusz idealny. W praktyce, może jednak oznaczać zapowiedź kłopotów odroczonych w czasie. O ile sam rozwód będzie nawet przebiegał spokojnie, może się okazać, że po jakimś czasie konflikt wybuchnie ze zdwojoną siłą. Będzie to mogło być następstwem pojawienia się nowego partnera / partnerki któregoś z małżonków, szczególnie jeśli zostaną w firmie zatrudnieni. Jeśli jednak rozwodzący się małżonkowie będą potrafili sprostać nowym wyzwaniom i uda im się przedefiniować łączącą ich relację, może się okazać, że decyzja o kontynuowaniu współpracy była strzałem w dziesiątkę.
Spłata małżonka po rozwodzie
Drugim pozytywnym scenariuszem jest spłata jednego z małżonków przez drugiego lub wspólna sprzedaż firmy. Jest to zawsze wielkie wyzwanie organizacyjne i biznesowe. Konieczne będą analizy, wyceny, opinie prawne itd. Zawsze może dojść do problemów z zaniżeniem lub zawyżeniem ceny. Dlatego uważam, że dobrym rozwiązaniem może być zasada, wg której jeden z małżonków bierze na siebie wycenę firmy, ale to drugi będzie decydował, czy za zaproponować cenę firmę odkupi, czy też sprzeda swój udział. Dzięki temu ten, który będzie odpowiedzialny za wycenę zrobi wszystko, by ta cena była jak najbardziej uczciwa.
Rozwód wspólników i zmiany w zarządzaniu firmą
Trzecim pozytywnym scenariuszem jest pozostawienie zarządzania firmą jednemu z małżonków i przejście drugiego do pozycji biernego inwestora. Dzięki temu ich kontakt będzie mógł być nieco ograniczony, a stery w firmie i najważniejsze decyzje będą należały do jednego z nich, który fizycznie będzie bardzie zaangażowany, ale pracował będzie w gruncie rzeczy dla nich obojga.
Przekazanie firmy dzieciom?
Pewnym rozwiązaniem – w określonych przypadkach – może być również przekazanie steru w firmie dzieciom lub przepisanie własności firmy na nie. Podyktowane jest to jednak ich wiekiem, dojrzałością, doświadczeniem i może być rozwiązaniem świetnym lub nie najlepszym – w zależności od konkretnych osób i zaufania między nimi.
Rozwód wspólników. Scenariusze negatywne
Gdy w grę wchodzą emocje, urażona duma, zawód, wściekłość, poczucie zdrady, zniszczenie zaufania, chęć zemsty, kwestie biznesowe mogą odejść na plan dalszy. Co więcej, każde z małżonków może próbować udowodnić, że pieniądze się dla nich nie liczą, że honor jest ważniejszy od firmy albo będą usiłować zrobić drugiemu na złość. I to jest zapowiedź nadchodzącej katastrofy. Czy uda się jej uniknąć, zależeć będzie od samych zainteresowanych, ale również od ich doradców. Czy będą ich namawiać do eskalacji i walki, czy też chłodzić emocje i skłaniać do racjonalnego myślenia.
Rozwód wspólników i zniszczenie wspólnej firmy
W takiej sytuacji firma może stać się zakładnikiem lub ofiarą konfliktu swoich właścicieli. Mogą oni blokować jej prace lub uniemożliwiać podejmowanie ważnych decyzji. Kiedy indziej będą blokować wypłatę zysku lub konieczne inwestycje. Zdarzają się sytuacje, kiedy wściekły małżonek posuwa się do donosicielstwa, a więc staje się tzw. sygnalistą, co czyni wyłącznie po to, by narobić drugiemu problemów. Zaczyna się rozsiewanie plotek, zwierzanie się pracownikom z intymnych szczegółów życia pracodawców. Małżonkowie mogą próbować przeciągnąć pracowników na swoją stronę, stawiając ich przed konfliktem lojalnościowym. Pochłonięci walką między sobą mogą doprowadzić do problemów z płynnością i wypłatą wynagrodzeń. Możemy się domyślać, jak fatalnie to przełoży się na atmosferę w firmie, wydajność pracowników i zaufanie kontrahentów. Tak samo, dewastacyjny skutek mogą mieć wynurzenia w mediach społecznościowych lub w inny sposób rozsiewane pomówienia o przemoc lub np. wykorzystywanie seksualne dzieci – często nadużywane i traktowane instrumentalnie.
Znam sytuacje, kiedy budowany przez dekady biznes, był niszczony wskutek furii, urażonej dumy i złości. Nikomu tego nie polecam. Każdego przed tym ostrzegam. Wielu małżonków przyjmuje bardzo skuteczną taktykę udawania szaleńca, o której już pisałem, a link zamieszczam poniżej. Udając wariata, któremu nie zależy na firmie szantażują drugiego chcąc wymusić lepsze warunki podziału majątku lub alimentów. Jest to najcześciej działanie pełne wyrachowania i przemyślane, ale… no właśnie – nigdy tego do końca nie wiemy. Próba przetrzymania szaleńca przypomina czasem igranie z ogniem.
Pomożemy Wam przejść przez rozwód i ochronić Waszą firmę
Nasza Kancelaria ma duże doświadczenie w sprawach rodzinnych i gospodarczych. Postanowiliśmy połączyć nasze potencjały i doradzamy przedsiębiorcom w rozwodach. Zapewniamy nie tylko opiekę w samej sprawie rozwodowej, ale również kompleksowe zajęcie się sprawami firmowymi. Jesteśmy w stanie to połączyć i zapewnić bardzo wysoką jakość naszych usług ze względu na nasze doświadczenie zawodowe i wykształcenie.
Nasze doświadczenie i wykształcenie pomocne w rozwodach biznesmenów
W przypadku adwokata Andrzeja Jakubca – doktorat z prawa gospodarczego, ukończenie Podyplomowych Studiów z Negocjacji, Mediacji i innych Alternatywnych Sposobów Rozwiązywania Sporów, a także Podyplomowych Studiów z Psychiatrii I Psychologii Sądowej. W przypadku Radcy Prawnego Adrianny Rybarskiej są to studia magisterskie z zarządzania i ukończenie Podyplomowych Studiów z Psychiatrii I Psychologii Sądowej. Oboje jesteśmy mediatorami. Takie połączenie pozwala nam zaopiekować się wymagającym Klientem zarówno w kwestii samego rozwodu, kwestii opieki nad dziećmi i kontaktów z nimi, jak również wszelkimi aspektami dotyczącymi kontynuowania lub zakończenia współpracy biznesowej. Zapraszam do kontaktu.


SPORY W FIRMACH RODZINNYCH. RÓŻNICE POKOLENIOWE
Firmy rodzinne z założenia cechują się współpracą przedstawicieli różnych pokoleń. Często nowe pokolenie wchodzi do firmy już po wielu latach współpracy braci lub sióstr. Czasem dołącza jako kolejne już – trzecie pokolenie. Wiąże się to zawsze z różnicami pokoleniowymi. Są one całkowicie normalne i występowały zawsze. Jednakże wraz z gwałtownym przyśpieszeniem zmian kulturowych i cywilizacyjnych, różnice te stają się znacznie bardziej wyraziste. Może to prowadzić do poczucia niezrozumienia, dyskomfortu, alienacji lub frustracji. W każdym razie może rodzić wzajemne pretensje, a te mogą być zarzewiem poważnego konfliktu w firmie rodzinnej. Spory w firmach rodzinnych należą do najtrudniejszych.
Spory w firmach rodzinnych. Czy spór jest zły?
Nie, sam spór nie jest ani dobry, ani zły. Spór jest zamanifestowaną różnicą zdań w kwestii istotnej dla co najmniej jednej strony. Spory są naturalną częścią każdej relacji. Im relacja jest bliższa, tym – paradoksalnie – okazji i powodów do sporu jest więcej. Jest tak, gdyż z osobą, z którą mamy bliższe więzi, łączy nas więcej płaszczyzn, na których nasze interesy mogą nie być tożsame. Nie wierzycie? Pomyślcie, ile wojen prowadziła Polska z sąsiadami, a ile z Chile czy Chinami. Dlaczego tak się dzieje?
W sporze liczy się nie to, czy do niego dojdzie, ale to, jak potrafimy się z nim obchodzić. Ważne jest to, czy spór jest walką dwóch ludzi, a przedmiot sporu jedynie pretekstem do stoczenia lub eskalacji konfliktu. Czy może odwrotnie – spór ma charakter rzeczowy i strony wspólnie próbują pracować nad jego rozwiązaniem, dzięki czemu ich zaufanie, wzajemny szacunek i więzi ulegają wzmocnieniu. Spór może być świetna okazją do wzmocnienia relacji i uczynienia jej lepszą dzięki temu, że strony usunęły wspólny problem.
W firmach rodzinnych płaszczyzn do powstania sporu jest wiele. Nachodzą na siebie współzależności rodzinne i biznesowe. Jest to mieszanka wybuchowa. Do tego dochodzą oczywiste różnice międzypokoleniowe. A te są bardzo wyraźne.
Przepaść międzypokoleniowa w firmach rodzinnych. Z czego wynika?
Wyobraźmy sobie firmę budowaną przez dwóch braci przez 30 lat. Zaczynali na przełomie lat 80 i 90 . Przeszli razem przez niejeden kryzys. Borykali się z kryzysem po reformach z początku lat 90, potem z urzędami skarbowymi, z odpływem pracowników po wejściu do UE itd. Skoro ich firma jeszcze istnieje, znaczy to, że wypracowali pewne – czasem nawet niepisane – procedury działania i sposób komunikacji. NIkt ich najczęściej tego nie uczył. To powstało w praktyce. Powstał wspólny system wartości odnoszący się np. do brania kredytów, leasingów albo obchodzenia się bez finansowania zewnętrznego. Wykształcono podejście do inwestorów, pracowników, banków, urzędów. W każdej firmie jest inne.
Wreszcie, wspólnicy z wiekiem nabrali innej perspektywy czasowej. Myślą w dekadach, a nie kwartałach. Co więcej, oni wychowali się w świecie bez internetu, social mediów i krypto walut. Dolary kupowali nielegalnie u cinkciarza w bramie, czuli przy tym dreszczyk emocji, którego dwudziestopięciolatek zwyczajnie nie zrozumie, bo każdą walutę może kupić przez telefon w ciągu kilku sekund.
Do firmy wchodzi młodzież
Do takiej firmy wchodzi chłopak albo dziewczyna, wychowani w innej rzeczywistości. Dzięki pozycji rodziców poszli na dobre studia w dużym mieście. Wyjeżdżali zagranicę nie po to, żeby handlować, ale żeby zwiedzać, studiować i bawić się. Połowę czasu spędzają przed ekranem żyjąc wszędzie i nigdzie, a ale z pewnością nie tu i teraz. Nie budują relacji z pracownikiem, gdyż uważają go za ludzki element w zakładzie, a nie za człowieka, którego się zna ze wspólnej pracy przez 30 lat. Ich rodzice znali rodziny i dzieci swoich pracowników. Młodzi uważają, że to zupełnie niepotrzebne. Sami też niechętnie mówią o swoim życiu więcej, niż zamieścili w social mediach.
Co więcej, nabierają innej perspektywy. Ich rodzice budowali biznes od zera, wiele rozwiązań musieli wymyśleć i wdrożyć samodzielnie. Młodzi natomiast porównują je z najnowszymi rozwiązaniami technologicznymi lub organizacyjnymi, które znają z modelu zachodniego. Patrząc więc na dorobek rodziców z mieszanką wyższości i niższości. Wyższość wynika z poczucia przynależności do świata Zachodu i świadomości, że pewne procesy można usprawnić. Niższość zaś z głębokiego zrozumienia, że sami, zaczynając od zera, prawdopodobnie nie osiągnęliby tego, co ich rodzice. Ta obustronna świadomość jest kluczowa.
Młode pokolenie chce działać szybko i z rozmachem
Młodzi chcieliby szybko wdrożyć rozwiązania, które poznali na studiach albo system motywacyjny taki, jaki ponoć ma Elon Musk. Chcą działać tu i teraz. Nie boją się kredytów, gdyż te są czymś normalnym w całym ich pokoleniu. Chcą gonić Niemców i Amerykanów, a z filmów wiedzą, że ten, kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Czują potrzebę inwestowania. Uważają, że lepiej zainwestować w sposób nieprzemyślany, zrobić cokolwiek, najwyżej się upadnie i zacznie od nowa. Ale nie znoszą stagnacji.. Chcą działać. Czują, że nadchodzi ich czas. I wtedy zderzają się ze ścianą.
Starsi patrzą na nich i nie rozumieją, dlaczego mają zwolnić pana Krzysztofa, który jest mechanikiem w firmie od 25 lat i dobrze pracuje, poza tym to uczciwe człowiek. Dlaczego mają wziąć kredyt na jakieś kolejne komputery, których możliwości nie rozumieją? Czemu mają wdrażać jakieś procedury, które faktycznie sprawią, że nie będą mogli robić w firmie wszystkiego, czego chcą. Nikt im w końcu nie wytłumaczył, czemu mają zyskać oddając pół firmy funduszowi z obcym kapitałem za jakieś niewielkie pieniądze, skoro przez całe życie walczyli o to, żeby wybudować firmę z polskim kapitałem i nie zostać przejętym przez obcych. Oni myślą kategoriami lokalnymi, rodzinnymi, miejscowej społeczności. Młodzi są od tych korzeni oderwani, myślą kategoriami świata tak, jak go znają z youtuba, pięciogwiazdkowych hoteli i książek.
Różnice w komunikacji przyczyną sporów w firmach rodzinnych
Spotykam się z Klientami, którzy przychodzą do mnie i proszą o pomoc mówiąc, że nie mogą się porozumieć z drugą stroną. Syn przychodzi do ojca lub wujka w firmie i rozmawiając z nim przy pracownikach przeklina, żartuje, podważa autorytet szefa. Zachowuje się, jak w domu. Uważa, że luz, na który mu tata lub mama pozwalali jest naturalny i obowiązuje wszędzie.
Założyciel jest skonsternowany. Wychowany w PRL nie rozumie, jak można odezwać się do przełożonego w sposób poufały. Nie przyszłoby mu do głowy, żeby podważać autorytet własnego ojca w budowanej przez niego firmie. Bardziej od treści wypowiedzi, słyszy i odczuwa jej formę. Zastanawia się, co powiedzą ludzie. Gdzie popełnił błąd. Co się dzieje. Z kolei syn lub córka, odczuwają coraz większą frustracje z powodu zamknięcia na ich genialne pomysły. Żyjąc w świecie, który pędzi, są przekonani, że każdy dzień zwłoki z wdrożeniem zmian, to powiększający się dystans, to dzień stracony. Nie rozumieją, czemu “starzy” są zamknięci na ich pomysły, wizje, potrzeby.
Młodzi wychowani są w kulturze komunikacji bezpośredniej, szczerej. Mówienie o sowich potrzebach uważają za normalne. Dlatego ich postawa może być uznana przez starych za roszczeniową. Podobnie, jak wydawanie pieniędzy na przyjemności. Starzy dlatego zbudowali firmę, że potrafili sobie ich odmawiać. Młodzi po to chcą tworzyć firmę, żeby je mieć. Ojciec czułby się nieswojo kupując samochód w czasie, kiedy musiał zwolnić pracownika z powodu braku płynności w firmie. Młody nie widzi w tym problemu. Dla niego liczy się Excel i wynik. Spory w firmach rodzinnych mogą wynikać – jak widzimy – nie ze złej woli, ale z całkowicie odmiennego postrzegania świata.
Jak rozwiązywać spory w firmach rodzinnych?
Trzeba rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Warto rozmawiać w firmie i poza firmą. Trzeba rozmawiać o życiu, o rodzinie, o firmie, o planach, o wartościach. Warto rozmawiać o tym, po co się pracuje – wiele osób nie potrafi na to pytanie odpowiedzieć. Trzeba rozmawiać o tym, jak rozmawiać.
Pomoc kancelarii wyspecjalizowanej w rozwiązywaniu sporów, w szczególności w firmach rodzinnych może być bardzo przydatna. Dlatego serdecznie zapraszam do kontaktu. Kancelaria Jakubiec i Wspólnicy nie tylko pomoże Wam sprecyzować cele organizacji, określić jej zasady, ale przede wszystkim wdroży procedury rozwiązywania sporów w sposób konstruktywny, oparty na słuchaniu i próbie zrozumienia potrzeb drugie strony. Zmiana pokoleniowa jest nieuchronna. Tylko od Was zależy, czy przebiegnie płynnie, a firma się wzmocni, czy też Wasz wysiłek zostanie zaprzepaszczony.


EFEKT TRUMPA – O SKUTKACH DLA JAKOŚCI NEGOCJACJI I RELACJI
Donald Trump jest doskonałym przypadkiem do omawiania rozmaitych form podejścia do relacji i negocjacji. Jego styl daje nam doskonałe case study, które wykorzystać możemy czasem ku przestrodze, a czasem jako przykład świetnie zastosowanych technik i strategii niekonwencjonalnych. Nie trzeba Trumpa lubić, ani popierać, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. To samo dotyczy jego stylu negocjacyjnego. Chciałem tylko zastrzec, że nie odnoszę się w żadnej mierze do jego poglądów, anie kierunków polityki. Omawiam jego działania wyłącznie z punktu widzenia strategii negocjacyjnych.
Nie da się czegoś zmienić niczego nie zmieniając
Jest to prawda, która wydaje się zbyt trudna do przyswojenia dla wielu osób. Jej oczywistość jest zbyt brutalna dla tych, którzy dziwią się, czemu im nie idzie, skoro działają dokładnie tak samo od dziesiątek lat. Ludzie ci czują frustrację i szczere zdziwienie, a powolna erozja pozycji ich samych lub instytucji, którymi kierują, skłania ich do przyjmowania coraz bardziej konserwatywnego kursu. W ten sposób napędza się spirala upadku. Widać to na wszystkich poziomach życia społecznego. Ja obserwowałem to wśród przedsiębiorców, którzy chcieli działać, jak w latach 90. Widziałem niedowierzanie wybitnych Profesorów, którzy nie rozumieli, dlaczego na ich wydziałach – niegdyś prężnych i tętniących życiem, jest dzisiaj pusto, smutno i zimno.
To samo obserwuję na płaszczyźnie międzynarodowej. Nie muszę zgadzać się z Donaldem Trumpem w niczym, ale w jednym przyznam mu 100% racji. Ten facet mimo wieku, w którym ludzie – z przyczyn neurofizjologicznych, najczęściej myślą już schematycznie i nawiązują do tego, czego nauczyli się dawno temu, doskonale widzi, że stare zasady nie zapewniają mu sprawczości, a więc jest w pełni gotów na wywrócenie stolika i zmianę zasad. A to cechuje ludzi, jeśli nie wybitnych, to z pewnością nietuzinkowych.
Metanegocjacje, czyli gra dla dorosłych
Negocjacje dzielą się na te dla dorosłych i na te dla dzieci. W Polsce negocjujemy przy stoliku dla niemowląt. Jak niemowlaki negocjują niektórzy biznesmeni i politycy. Rzadko widzę w Polsce negocjatorów, którym należy się miejsce przy stoliku dla dorosłych. Jaka jest zatem różnica?
Dzieci – ludzie dość naiwni, prostoduszni, negocjują końcowy wynik. Nie zapłacę więcej, niż 98 złotych i choćby nie wiem co, nie dam nawet 1 zł więcej! Jest to styl negocjacyjny, który pozwala na realizację naszych narodowych cech. Zawsze można krzyknąć “Ja Panu nie przerywałem!” albo zrobić Rejtana. Zawsze można również rozłożyć ręce i powiedzieć “nie da się”. Dzieci, bo tak nazywam tych poczciwych i często bardzo porządnych ludzi, negocjują końcowy wynik w oparciu o dotychczasowe zasady i racje moralne. Oni wierzą, że zasady te są niezmienne i powinny być interpretowane zgodnie z wartościami moralnymi, etycznymi itp.
Takie podejście skazuje ich na poruszenie się w ograniczonej sferze możliwości, która wyznaczona jest przez obowiązujące zasady i poczucie przyzwoitości. Ludzie ci nawet nie zastanawiają się, dlaczego coś jest przyzwoite, a coś nie jest. Nie zastanawiają się, dlaczego obowiązują te, a nie inne reguły. Dlaczego nazywam ich dziećmi? Ponieważ przyjmują uroczą postawę dwuletniego dziecka, które cieszy się, że ma wybór między marchewką, groszkiem, a marchewką z groszkiem. Jego poczucie sprawczości jest zaspokojone, cieszy się, że może podjąć decyzję.
Dorośli negocjują inaczej. Prawdziwe negocjacje dotyczą samych zasad, na jakich będzie ustalona treść porozumienia. Nie kłócimy się więc o wynik konkretnego działania, ale o to, jak liczyć. Jeśli uda nam się narzucić zasady, na jakich będzie dokonywany wybór, osiągnęliśmy połowę sukcesu. Dla przykładu: Amerykanie nie musieli się bardzo obawiać wyników demokratycznych wyborów w RFN, byli bowiem uprzejmi napisać Niemcom taką konstytucję, obfitującą w tyle gwarancji i mechanizmów gwarantujących rzeczywistą demokrację, że było im właściwie obojętne, kto wygra wybory, a Niemcy – również z innych względów – pozostać musieli w orbicie Zachodu. Jeśli w spółce ustalimy zasady podziały zysku, nie będziemy musieli się o niego spierać w każdym kolejnym roku. Jeśli zasady te zabezpieczają nasze interesy, to nawet dopuszczalne przez nie marginesy możliwych wyników, i tak będą w kręgu, który akceptujemy. Jeśli napiszemy w konstytucji, że Prezydentem może być każdy, kto był prezesem IPN i ćwiczył boks, możemy być spokojni o wynik głosowania.
Tak samo wyglądał świat stworzony przez Amerykanów po II Wojnie Światowej. Amerykanie nie dlatego narzucili wolny handel i demokrację, że tak w nie wierzyli i kochali, ale dlatego, ze te właśnie zasady wolnego (z nazwy) handlu i przepływów kapitału -realizować miały ich interesy. I byli gotowi bronić ich tak długo, aż zorientowali się (zbyt późno), że te narzucone niegdyś przez nich zasady, które pół świata pokochało i uznało za swoje, już nie zaspokajają ich interesów, gdyż umożliwiają innym czerpanie większych korzyści, a to z kolei powoduje relatywne osłabienie Ameryki. Potęga i bogactwo jest bowiem zawsze względne.
Na czym polega wywrócenie stolika?
Wywrócenie stolika w negocjacjach Trumpa polega na brutalnym zanegowaniu zasad, na jakich świat do niedawna funkcjonował. Trump nie zamierza bawić się w negocjacje szczegółów w ramach starego porządku. On wywrócił stolik, zmienia sam porządek, przekreśla zasady gry i pisze je na nowo, a następnie próbuje narzucić je innym. Z pewnym politowaniem można przyjąć całkowicie reaktywną postawę innych polityków, którzy będąc bardziej amerykańscy od samych Amerykanów, nie mogą pogodzić się z tym, że starych zasad już nie ma i łudzą się, że to tylko przejściowe.
Z negocjacyjnego punktu widzenia jest to gra nad wyraz ryzykowna. Trump zachowuje się, jak wariat, który na środku jeziora zaczyna kołysać łodzią, aby wystraszyć innych pasażerów i zmusić ich do akceptacji zmienionych zasad, które oni zdążyli już uznać za swoje. Niezauważony pozostaje ten wątek, że jemu przecież nie zależy, żeby z tej łódki wypaść. A jak wypadną wszyscy inni, to komu będzie mógł narzucać swoją wolę? Póki co taktyka ta sprawdza się całkiem nieźle, bowiem strach ma wielkie oczy.
Jako negocjator dostrzegam w takim zachowaniu chęć wywrócenie stolika i chęć postawienia nowego, który będzie różnił się wielkością i składem towarzystwa, ale nie będzie to stolik jednoosobowy. Z pewnością będą przy nim obowiązywały jednak inne reguły.
Wnioski
No właśnie… widzimy, że wielu osobom taka postawa bardzo się podoba. Od Trumpa można zaczerpnąć dwie metody. Jedną jest chybotanie łodzią, system gróźb i łamanych obietnic, wprowadzanie stanu niepewności, chaosu. Niektórzy probują Trumpa w tym właśnie naśladować. I w tych wielkich negocjacjach, i w tych mniejszych. Wydaje mi się, że próby podejmowania takich zagrywek mogą zakończyć się powodzeniem jedynie przez przypadek. W zdecydowanej większości przypadków będą niosły za sobą skutki destrukcyjne dla relacji oraz dewastujące dla obszaru, który wymaga wspólnego zaopiekowania. Jeśli ktoś chciałby stosować te metody w negocjacjach rodzinnych, na przykład w sprawach dotyczących opieki nad dziećmi, musi być świadomy, że najprawdopodobniej zaszkodzi swoim dzieciom, przekreśli szanse na konstruktywny dialog i relacje z drugim rodzicem. Tego zatem najcześciej nie polecam.
Mniejsza część publiki nauczy się od Trumpa przejścia z negocjacji dziecinnych, na negocjacje dla dorosłych. Te osoby zaczną negocjować na temat samych zasad, które mają realizować ich interesy. Jest to znacznie trudniejsze, wymaga większej dojrzałości, a przede wszystkim wyobraźni. Ta metoda pozwoli jednak – być może – na stworzenie nowego mechanizmu, na którym ostatecznie wszyscy zyskają. Jeśli czegoś możemy nauczyć się od Trumpa, to właśnie tego, że jeśli nie jesteśmy lubiani na jakiejś imprezie, zamiast wszystkim naskakiwać, powinniśmy wyjść i zorganizować własną. Większą. Pamiętajmy, że poważne rozmowy dotyczą zasad przyszłego działania, a niekoniecznie samego wyniku. Jeśli jakieś zasady nam nie odpowiadają, postarajmy się je zmienić. Bez zmiany czegokolwiek nie da się czegokolwiek zmienić.
Zupełnie innym aspektem


MECENASIE, TO JEST SZALENIEC! Z NIM NIE DA SIĘ ROZMAWIAĆ
Jak często słyszę, że z kimś nie da się rozmawiać, bo to szaleniec? Jak często słyszę pomawianie kogoś o różne choroby lub zaburzenia psychiczne. Szokująco łatwo przychodzi nam dezawuowanie innych poprzez przypisywanie im różnych cech wykluczających z racjonalnej dyskusji. Jest to wytłumaczalne, bowiem przynosi nam jednocześnie dwie korzyści: poniżenie drugiej strony i możliwość zręcznego ominięcia konieczności zmierzenia się z jego argumentami. Jest to jednak najcześciej przejaw miałkości intelektualnej osoby, która się takimi argumentami posługuje.
Argumenty takie słyszymy na wszystkich poziomach dyskusji.
Wiele razy słyszałem, jak jedna ze stron konfliktu nazywała drugą wariatem lub szaleńcem. Obserwuję to na wszystkich poziomach konfliktów, przez które rozumiem spory między jednostkami (których najlepszym przykładem są rozwody), konflikty między wspólnikami lub szerzej – spory korporacyjne, lub spory między firmami, pracownikami, związkami zawodowymi, konflikty między rywalizującymi partiami politycznymi, a także między państwami. Bardzo ciekawym zjawiskiem społecznym i przedmiotem godnym analizy z punktu widzenia komunikacji w procesie negocjacji jest posługiwanie się tym argumentem, który ma uwolnić nas od konieczności zmierzenia się z argumentami drugiej strony.
Czy nigdy nie słyszeliście, jak mężczyzna w trakcie rozwodu mówi o swojej żonie – święcie przekonany o prawdziwości tych słów, że to wariatka, a jej roszczenia są oderwanie od rzeczywistości, że żyje w jakiejś urojonej rzeczywistości? Taki małżonek z największą przyjemnością podchwyci wszystkie okoliczności, które taką tezę mogą poprzeć, jak choćby to, że żona chodzi do psychologa, praktykuje jogę, medytuje, lub – najgorsze – chodzi do psychiatry i bierze psychotropy, co ma potwierdzać tezę, że nie tylko jest wariatką, ale ma to urzędowo niemal stwierdzone. Oczywiście, merytoryczna jakość takich argumentów jest niewielka, niemniej jednak stawia drugą stronę w bardzo nieprzyjemnej sytuacji.
Idźmy dalej. Ja takie argumenty słyszę od poważnych biznesmenów, którzy mówią tak o swoich partnerach biznesowych, wspólnikach, z którymi wiele lat współpracują, o swoich braciach i siostrach, rodzicach i dzieciach, z którymi prowadzą od dekad biznesy rodzinne. Im bliżej kogoś znamy, tym łatwiej jest przytoczyć z życia prywatnego argumenty na poparcie takiej tezy.
Gdyby jednak na wspólnikach się kończyło… Mało tego. Przecież połowa komentarzy o obecnym prezydencie USA – Donaldzie Trumpie sprowadza się do tego, że to szaleniec, wariat lub w najlepszym razie ruski agent (argument o takim samym zastosowaniu i w negocjacjach). Mało komu przychodzi do głowy, aby spróbować zrozumieć o co chodzi nielubianemu politykowi, jaka jest myśl leżąca u podstaw jego działania. Znacznie łatwiej nazwać go złodziejem, agentem lub wariatem. Pomijając skrajne przypadki, kiedy przecież może się tak zdarzyć, najczęściej nie ma to nic wspólnego z prawdą, a pokazuje miałkość i ograniczenia osoby, która się takimi sformułowaniami posługuje.
Dlaczego jest to skuteczne narzędzie?
Nazwanie kogoś wariatem jest skuteczne z kilku z kilku przyczyn. Po pierwsze, z przyczyn tkwiących głęboko w naszej psychice i mówiących więcej o nas samych, niż o “wariatach” jest to, że tych “wariatów” wykluczamy. Większość ludzi przyjmuje podział 0-1 na ludzi zdrowych i “wariatów”. W umyśle takiego prostego człowieka, którzy oczywiście uważa się zawsze za należącego do tych całkowicie zdrowych, świat jest prosty: ci, którzy myślą, jak wszyscy są zdrowi, a ci, którzy myślą inaczej, są chorzy. Nie ma tu miejsca na żadne odcienie szarości, jest tylko czerń i biel.
Bardzo ciekaw e jest to, że do jednego worka pakuje się chorych cierpiących np. na schizofrenię paranoidalną, depresję, bezsenność, osoby z zaburzeniami osobowości (nieraz bardzo przydanymi w biznesie lub polityce, jak psychopatia), a także osoby o rozbudowanej duchowości niechrześcijańskiej, jak choćby praktykujące jogę lub medytujące. I przysięgam, że nie wymyślam tego; sam kilka razy spotkałem się z zarzutem, kiedy ktoś tłumaczył mi, że jego żona jest kompletną wariatką, która nic nie rozumie i jest omamiona przez sektę, bo chodzi do osiedlowego klubu na jogę, a “tam proszę Pana Mecenasa, są posągi Buddy i palą jakieś kadzidła, nie wiadomo z czym, i ona już nie myśli, jak kiedyś […]”.
Problem polega a tym, że osoba, wobec której wysuwa się takie “oskarżenia” nie ma się jak bronic. Ma udowadniać, że nie jest chora psychicznie? Po pierwsze, byłoby to dla niej dość poniżające, jakieś publiczne testy byłyby daleko posuniętą i niedopuszczalną ingerencją w jej prywatność, a poza tym – nawet gdyby nic nie wykazały, to przecież zawsze można powiedzieć, że ona oszukała lekarza lub psychologa, przekabaciła go na swoją stronę lub przekupiła, a testy są stare i głupie. Znacznie łatwiej jest więc kogoś posądzić o to, że jest szaleńcem, niż się z takiego zarzutu oczyścić.
Zdaniem wielu sam fakt publicznego lub częściowo publicznego oskarżenia kogoś z nim skonfliktowanego o to, że “zwariował” pozwala automatycznie na brak szacunku, chamstwo, opryskliwość. Co więcej, pozwala bardzo łatwo wytłumaczyć wszelkie zachowania (od złości po wyniosłe milczenie i ignorowanie przytyków) jako przejawy choroby lub zaburzenia. Słyszy Pan, jak krzyczy. Wariatka! albo Widzi Pan? Nic nie odpowiada, robi ciągle swoje i nie zwraca na mnie uwagi. Wariatka! Jest to więc narzędzie tak nielogiczne, niesprawiedliwe i niespójne, że pozwana uzasadnić niesioną przez siebie tezę przez każde zachowanie.
Przede wszystkim jednak, zdaniem wielu, jeśli ktoś ma jakieś problemy psychiczne – a skoro podejrzenie padło, to pewnie coś jest na rzeczy! – to jego argumenty nie mogą być prawdziwe, jego oczekiwania nie mogą być uzasadnione, niego pretensje nie mogą wynikać z rzeczywistych zdarzeń. Oskarżenie żony o to, że jest chora psychicznie pozwala zręcznie uniknąć konieczności odniesienia się do zarzutów o przemoc fizyczną lub psychiczną. Przecież to wariatka! Wymyśliła sobie. Ona może w to wierzy, ale wszystko nieprawda.
Jakie są skutki takich oskarżeń?
Skutki posługiwania się takimi argumentami “poniżej pasa” są dewastujące dla relacji dwojga ludzi. Z natury rzeczy przekreślają one możliwość jej dobrego lub poprawnego chociaż ułożenia. Jest to tak mocny cios dobre imię, ale także integralność drugiej strony, że może ona być niechętna do jakiegokolwiek poruzmienfia z nami, co – wyjątkowo perfidnie – można wykorzystać jako potwierdzenie jej rzekomych zaburzeń.
Jak strony mogą sobie wyobrażać ułożenie dobrych relacjach między sobą w przyszłości, jeśli jedna z nich otwarcie uznała drugą za “szaleńca”, “wariata”, osobę chorą lub z poważnymi zaburzeniami? Przecież jeśli tak w istocie jest – jak uważa wiele osób – to jakiekolwiek porozumienie z taką osobą nie ma racji bytu, bo ona nawet nie rozumie jego treści, a nawet jeśli rozumie, to coś (jakaś siła fatalna) pchnie ją do złamania ustaleń.
Wysuwając takie pomówienia utrudniamy sobie samym drogę do konstruktywnego porozumienia, wbijamy klin między nas, a osobę, z którą współdzielimy problem, trudną sytuację. Co więcej, uderzamy pośrednio lub bezpośrednio w więzi tej osoby z innymi, podkopujemy zaufanie do niej, niszczymy szacunek, którym się cieszyła, uderzamy w jej relacje – np. ze wspólnymi dziećmi, najbliższa rodziną, lokalną społecznością. Może dojść do wyalienowania takiej osoby, co paradoksalnie – niczym samospełniająca się przepowiednia – może spowodować pojawienie się u niej spadku nastroju, objawów depresyjnych, kompulsywnych zachowań, stanów lękowych itd. Osoba taka może zacząć być nieufna, szukać wszędzie zagrożenia lub obmawiania jej przez innych. Stąd już jeden krok do zachowań i postaw, które rzeczywiście mogą być uznane za przejawy choroby lub zaburzenia.
O kim świadczy pomówienie o szaleństwo?
Paradoksalnie – najczęściej – takie pomówienie więcej mówi nam o tym, kto się nim posługuje. Więcej mówi nam o osobie, która takie oskarżenia wysuwa. Osoby, którym nad wyraz łatwo przychodzi szafowanie takim argumentami cechują się najczęściej dość ograniczonymi horyzontami, bardzo schematycznym myśleniem, niskim poziomem empatii i niewielkimi kompetencjami społecznymi. Osoby takie gotowe są uderzyć nieproporcjonalnie mocno, wyrządzić drugiej osobie wielką krzywdę w celu osiągnięcia swoich partykularnych korzyści, często dalece nieuzasadnionych.
Co więcej, jest to narzędzie dla leniwych, bowiem dzięki jego zastosowaniu – zdaniem takiej osoby – nie musi ona już odnosić się merytorycznie do zarzutów, twierdzeń i roszczeń drugiej strony. Zamiast się z nimi zmierzyć, próbuję zohydzić drugiego człowieka i co szczególnie irytujące, przyjmuje postawę protekcjonalną.
Wszystko byłoby proste… gdyby nie jeden niepokojący fakt. Psycholodzy i psychiatrzy, z którymi rozmawiam albo których prace czytam, w większości zgodnie twierdzą, że liczba diagnozowanych zaburzeń, a także ich gwałtowności rośnie. Pytanie oczywiście, czy jest to skutkiem lepszej “wykrywalności”, czy wzrostu liczby samych chorób, zaburzeń i dolegliwości. Fakt jest taki, że liczba osób potrzebujących pomocy psychicznej – z różnych przyczyn i w różnym zakresie – szybko rośnie. Żyjemy w środowisku coraz bardziej nieprzyjaznym człowiekowi, problemy np. z bezsennością i lękiem są coraz powszechniejsze. Coraz więcej ludzi decyduje się również na łamanie utartych schematów kulturowych, przez co automatycznie narażają się ataki tych, którzy tego nie rozumieją albo się tego boją.
Pamiętajmy jednak o jednym: sam fak, że ktokolwiek zmaga się z problemami natury psychicznej nie może go nigdy dyskredytować. To nie może być argument do ataku personalnego, szczególnie, gdy atakujący sam przyczynił się do powstania np. nerwic lub stanów lękowych u takiej osoby. Ludzie chorzy psychicznie są częścią naszego społeczeństwa. Sam fakt, że ktoś ma zdiagnozowaną jakąś jednostkę chorobą ani nie oznacza, że nie może mieć in racji w sporze z kimś, u kogo niczego [jeszcze 🙂 ] nie zdiagnozowano.
Jak możemy Wam pomóc?
Nasi prawnicy skończyli Podyplomowe Studium Psychiatrii i Psychologii Sądowej. Współpracujemy z doświadczonymi psychologami i psychiatrami. Mamy doświadczenie w sprawach, w których kwestie zdrowia psychicznego należą do centralnych punktów sporu. Wiemy, kiedy i w jaki sposób trzeba odnieść się do kwestii związanych z chorobami psychicznymi lub innymi zaburzeniami, mamy doświadczenie w obronie przed wysuwaniem takich oskarżeń, które jak wyżej opisano – są całkowicie nieuzasadnione. Wiemy też, jak uwzględnić kwestie psychologiczne w przygotowaniu planu negocjacji. W sytuacjach konfliktowych warto mieć świadomość, jak bronić się przed takimi zarzutami i jak skutecznie prowadzić negocjacje. Właśnie w tym pomagamy naszym Klientom. Zapraszamy do współpracy.


DUŻE DZIECI W FIRMACH RODZINNYCH
Firmy rodzinne kojarzą nam się ze szczęściem i bezinteresowną miłością. Wydaje nam się, że wspólnicy i członkowie rodziny wspierają się i grają do tej samej bramki. Ma to tyle wspólnego z rzeczywistością, co porównanie z filmowych wyobrażeń o elfach radośnie produkujących zabawki dla świętego Mikołaja z prawdziwą fabryką tychże zabawek w Bangladeszu, w której pracują głodne dzieci. Oczywiście, nie zawsze jest tak źle, ale najczęściej jest znacznie gorzej, niż wygląda to z zewnątrz.
Duże dzieci
Główną przyczyną problemów jest – jak wynika z moich obserwacji – brak transferu aktywów lub realnych wynagrodzeń do młodszych członków rodziny. Znam sytuacje, kiedy założyciel firmy uważa, że jego dziecko nie musi dużo zarabiać, bo przecież zawsze może go o wszystko poprosić. Problem polega na tym, że to dziecko ma już 50 lat i zaczyna łysieć ze stresu, upokorzenia i frustracji wynikającej z braku sprawczości, konieczności proszenia się tatusia o pieniądze i braku szacunku ze strony własnej rodziny.
Łatwo sobie wyobrazić napięcie, jakie czuje taki człowiek, który w pracy nie ma żadnej samodzielności, a po powrocie do domu wysłuchuje próśb żony, która uprzejmie prosi go, żeby uprzejmie porozmawiał z jej najukochańsza teściową, aby “rodzice” dali “dzieciom” pieniądze na wakacje – nie duże, tyle, ile mamusia uzna za stosowne. W końcu nie mamy żadnych specjalnych potrzeb. Życie w złotej klatce będące trwającym dekadami pasmem codziennych upokorzeń nie sprzyja ani budowaniu poczucia własnej wartości u “młodzieży”, ani świadomości własnej odpowiedzialności i sprawczości. Znam sytuacje, w których takie 50 letnie “dziecko” po uzyskaniu faktycznej władzy w firmie (np. na skutek śmierci rodziców) realizuje swoje pierwsze marzenie – potrzebę wolności. Na horyzoncie widzimy epicki rozwód i okres buntu “przegapiony” 30 lat temu, ale bardzo potrzebny i upragniony, który jest jednak o tyle niebezpieczny, że będzie go przechodził człowiek mający pewną władzę, obok której się wychowywał, ale do sprawowania które absolutnie nie został przygotowany, i pieniądze, które wraz z tą władzą stanowią mieszankę wybuchową.
Co poszło nie tak?
Najciekawsze jest to, że “praszczur założyciel” widzi już wcześniej, że gdzieś popełnił błąd. Widzi, że coś idzie nie tak. On w wieku swojego syna miał już trzecią hurtownię, dwa bankructwa, rozwód i kilkanaście kochanek, natomiast synek jest jakiś taki… no nijaki. I co robi “praszczur założyciel”? Zamiast przerzucić na “dziecko” więcej odpowiedzialności, dać mu prawo do błędów, hartować jego sprawczość i poczucie własnej wartości – po błędach, ze stratami, z bolesnymi porażkami – uważa, że nie po tak bardzo się starał budować firmę, by teraz jego dziecko naraziło jego dzieło na jakieś straty. Będzie więc synka awansował, ale całkowicie kontrolował, zachowując dla siebie decyzyjność i… pieniądze. Po co synek ma dużo zarabiać? Przecież zawsze może mnie poprosić, jak będzie czegoś potrzebował. Tak było, jak miał 15 lat i byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Tak było, jak się ożenił – przecież mu pomogłem – myśli sobie praszczur założyciel – a mnie – nikt nie pomógł. Jak dawałem im mieszkanie, byli tacy szczęśliwi. Jak dostawali ode mnie mercedesy – bardzo mi dziękowali. Niech więc będzie tak samo, jak moje dziecko ma 45 lat. Przecież jak będzie chciał jechać z żoną i z dziećmi na wakacje, to dam im pieniądze, w czym problem?
Znam sporo firm, w których takie problemy są na porządku dziennym. Firma rodzinna, która z zewnątrz wygląda wspaniale, stabilnie, prężnie, może być więzieniem dla tych członków rodziny, którzy uwierzyli swoim rodzicom, innym krewnym, że w firmie jest dla nich miejsce i że jeśli będą ciężko pracować, wszystko będzie dobrze. Na tyle ufali jednak rodzicom, że nie dopytali, co to znaczy, że wszystko będzie dobrze.
Nieuczciwe podejście
Ci rodzice natomiast są przekonani o swojej wyjątkowości (pierwsze pokolenie, które coś osiągnęło). Kontrola i władza jest dla nich, jak tlen. Nie wyobrażają sobie, by mogli ustąpić albo dopuścić, by ich dzieci były samodzielne. Uważają, że wyświadczają im przysługę przez całe życie przygotowując je do roli sukcesorów, a są nieświadomi, że trzymając ich na smyczy, kastrują ich na polu firmowym i rodzinnym. I są nieuczciwi w ocenie swoich dzieci porównując je do siebie. O sobie mówią, że nie mieli nic, postanowili to zmienić i zawalczyć o swoje.
Nie dostrzegają jednak, że zawalczyli właśnie dlatego, że nie mieli innych perspektyw na godne życie, którymi mamili swoje własne dzieci obiecując im je, ale nie pozwolili im dorosnąć, wylecieć z gniazda, popełnić własnych błędów, a największą krzywdą, jaką mogli im zrobić, było właśnie czynienie im prezentów, ale odcięcie od odpowiedzialności i sprawczości. A uczenie kogoś przez całe życie, że jak coś chce, to ma prosić, a nie samemu brać, szukać, tworzyć lub wymyślać, stanowi największą krzywdę, jaką tym dzieciom można zrobić.
Jak możemy Wam pomóc?
W kancelarii Jakubiec i Wspólnicy mamy bogate doświadczenie we współpracy z firmami rodzinnymi. Jednym z naszych celów jest to, aby do opisanych wyżej sytuacji nie dochodziło u naszych Klientów. Jesteśmy gotowi pomóc Wam ułożyć relacje w firmie rodzinnej, opracować zasady wdrażania i przejmowania odpowiedzialności przez przedstawicieli młodszego pokolenia. Naszym celem jest pogodzenie interesów wszystkich osób zaangażowanych w firmę rodzinną tak, by efekt synergii przyniósł wszystkim korzyści zarówno materialne, jak i by układ sił pozwolił każdemu z Was rozwinąć te pokłady własnej osobowości, które są w Was najlepsze – we wspólnym interesie.


CZEGO UCZY NAS KŁÓTNIA TRUMPA Z ŻELEŃSKIM?
Tak, uważam, że negocjacji należy uczyć się od wielkich tego świata, obserwować ich i wyciągać konstruktywne wnioski. Ponieważ konflikty i te małe i te duże co do zasady mają taką samą strukturę, taką samą strukturę mają również zawiązywane przez nas sojusze. Dotyczy to relacji w życiu prywatnym, stosunków biznesowych, starć między wspólnikami, firmami, grupami społecznymi i państwami. Nawet zabawki są te same (może z wyjątkiem broni atomowej), chociaż używane na zupełnie inną skalę. Nie wierzycie? Pieniądze, manipulacja, władza i sprawczość – to środki i cele zarazem – we wszyskich konfliktach. Czego zatem możemy się nauczyć od tych wielkich, którzy trzęsą światem i co może być nam przydatne w naszych małych (relatywnie) sporach?
Lekcja nr 1: Wszyscy mamy odmienne interesy
Wszyscy mamy odmienne interesy, czas zdać sobie z tego sprawę. To, że gramy w jednej drużynie, oznacza wyłącznie to, że nasze interesy wewnątrz tej drużyny, spółki, sojuszu, rodziny, grupy społecznej – są mniej odmienne od tych ludzi z drugiej drużyny, spółki itp. I to nie zawsze. Drużyna scala nas i sprawia, że wypracowany wektor działań jest dla nas bardziej akceptowalny, niż gdybyśmy należeli – obecnie – do innej drużyny. Ale wewnątrz każde grupy toczy się rywalizacja oparta na niemal tych samych zasadach, co między drużynami? Nie wierzycie?
Rywalizacja bramkarzy o miejsce w podstawowym składzie jest często ostrzejsza, niż między samymi drużynami. A z pewnością towarzyszy jej mnóstwo różnych emocji, o tyle silniejszych, że zakopywanych pod dywan. Każdy jednak ciągnie w swoją stronę i chociaż nie wolno mu tego powiedzieć, pewnie wolałby, żeby mistrzostwo zdobyła inna drużyna, ale żeby to on grał w podstawowym składzie. Rezerwowi się nie liczą, nie na nich spływa splendor, pieniądze, sława, nie oni dostaną nowe kontrakty reklamowe, nie oni będą gwiazdami. Lepiej być gwiazdą i zdobyć srebrny medal, niż nieobecnym rezerwowym w drużynie, która zdobyła złoto, gdy samemu nie rozegrało się ani minuty. Mało sportowe podejście? Za to bardzo realistyczne.
A w spółkach jest inaczej? Wewnątrz nich toczy się ostra rywalizacja o władzę, sprawczość, pieniądze, o zasady i realizację własnej wizji. Ilu stłamszonych wspólników widziałem w swojej pracy?! Ile złamanych karier ludzi, którzy nienawidzili swojego życia, gdyż byli mniejszościowymi wspólnikami, musieli codziennie mierzyć się z ostentacyjnym brakiem szacunku i pogodzić się z rolą kogoś, z kim się nikt nie liczy. Nie wspomnę nawet o małżeństwach, w których stosowana jest przemoc ekonomiczna, a przemocowy partner tłamsi przez kilka dekad swoją ofiarę, którą na zewnątrz nazywa żoną. A przecież grają w jednej drużynie.
Dlatego nie powinno nas nigdy dziwić, że w ramach jednego sojuszu dochodzi do pęknięć, tarć, kryzysów. To całkowicie normalne. W każdej koalicji parlamentarnej obserwuje się te mechanizmu, które tam nas nie dziwią, ale dziwią nas w polityce międzynarodowej i w naszych codziennych sprawach. I to jest właśnie dziwne.
Musimy pamiętać o tym, że grać należy przede wszystkim na siebie, a na innych – w tym na sojuszników, partnerów, wspólników – o ile nie jest to sprzeczne z naszymi interesami. Przykre? Tak, ale prawdziwe. Jeśli o tym zapomnimy choćby na chwilę, inni brutalnie nam o tym przypomną. To w ramach realizacji własnych interesów możemy szukać prawdziwie optymalnych rozwiązań dla naszych partnerów. Wtedy taki sojusz będzie silny, ale będzie on istniał dlatego, że te interesy daje się pogodzić być może nawet do stopnia osiągnięcia efektu synergii, ale nigdy na odwrót – prawdziwe interesy nie powstają przez sam fakt zawiązania sojuszu. Kto myśli inaczej, myli skutek z przyczyną.
Lekcja 2: Każdy próbuje wykorzystać swoich partnerów.
Wchodzimy w relacje biznesowe nie dlatego, że się kochamy. Zaczynamy się lubić, bo wychodzą nam interesy. W każdej biznesowej relacji próbujemy zaprząc drugą stronę do pracy na naszą rzecz. Owszem, dajemy najczęściej coś w zamian, ale uważamy, że to, co dajemy, znaczy dla nas mniej, niż to, co dostajemy od drugiej strony. W naszej wizji jednak zyskujemy na tej wymianie, inaczej nie decydowalibyśmy się na nią.
Każda ze stron kontraktu wchodzi w niego, bo uważa, że w ten sposób zaprzęga – jak wołu – drugą stronę do realizacji swoich planów. Interesy stron są częściowo zbieżne i współpraca polega na tym, że obie strony na niej korzystają. Przynajmniej do czasu. Każda ze storn ma bowiem tendencję do tego, brać jak najwięcej jak najmniejszym kosztem. Widzimy to doskonale w relacjach międzynarodowych okresu początku drugiej kadencji Trumpa, który otartym tekstem komunikuje nam, że świat oparty na zasadach, wartościach i prawie już nie istnieje i liczy się tylko brutalna siła. Ale czy w biznesie było kiedyś inaczej? Walka o przetrwanie, władzę, rozwój, wpływy, pieniądze ma to do siebie, że istnienie realnych wspólnych interesów jest bazą, a przyjaźń, miłość, zaufanie, wartości, prawo – nadbudową, które pełnią wobec nich funkcję wyłącznie wtórną i służebną. Jest to wizja mało romantyczna, ale nie można jej odmówić prawdziwości.
Lekcja 3: Słabszy gracz może postawić się silniejszemu
Nikt o zdrowych zmysłach nie ma wątpliwości, że w do niedawna istniejącym faktycznym sojuszu USA z Ukrainą, ta ostatnia byłą stroną nieporównywalnie słabszą i bardziej zagrożoną. A jednak okazuje się, że w ramach jednego bloku – pytanie, czy on jeszcze istnieje – partner słabszy może negocjować z potężniejszym i nie musi ulec jego presji. Potężniejszej Ameryce wydawało się, że może dyktować warunki Ukrainie. Patrzyli Amerykanie z pogodą na biednych Ukraińców, których już kolonizowali. Nagle okazało się, że strona zdecydowanie słabsza, która posiada jednak na określonych polach realne atuty i sprawczość przekładającą się na siłę, może postawić się nawet USA. Bo co zrobił Żeleński? On odmówił oddania zasobów mineralnych Ukrainy, odmówił uznania strat terytorialnych i odmówił zaprzestania walk bez realnych gwarancji bezpieczeństw. Żądania amerykańskie oznaczały faktycznie kapitulację Ukrainy, a ta powiedziała: sprawdzam!
Co się okazało? Okazało się to, o czym pisałem już wielokrotnie: że gracz o wiele słabszy nie musi ulec silniejszemu. Że potężna przewaga jednej strony może być wykorzystana przeciwko niej. Pisałem o tym, że można podnosić koszty drugiej stronie albo wykorzystać przewagę w zakresie informacji lub organizacji i przeciwstawić ją przewadze finansowej w sporze: od rozwodów, przez spory korporacyjne, po wojny między państwami. Okazuje się, że mając realne zdolności w jakiejś sferze (milion żołnierzy pod bronią, przemysł drogowy i rakietowy, zapasy broni i amunicji) można realnie bronić się przed zakupami kogoś, kto dużo krzyczy, ale nie ma realnych narzędzi sprawczych.
Lekcja 4: Sojusznicy się zmieniać, a spółki rozpadają
Nic nie jest dane raz na zawsze. Dzisiaj z kimś się procesujemy, ale jutro możemy robić wspólne interesy. Dzisiaj jesteśmy kochającym się małżeństwem, a jutro możemy być śmiertelnymi wrogami. Dzisiaj jesteśmy wspólnikami, ale jutro się pokłócimy i będziemy ze sobą walczyć. To realne interesy (które definiujemy tylko częściowo uwzględniając wartości i emocje) definiują nasz obecne sojusze i relacje, a nie na odwrót. Spółki się rozpadają, wspólnicy odchodzą, zakładają nowe firmy. Małżeństwa się rozstają, grupy społeczne raz ze sobą walczą, kiedy indziej się popierają. Firmy raz ze sobą ostro konkurują, a kiedy indziej się łączą, żeby konkurować z innymi. Nic nie jest dane raz na zawsze, a zmieniająca się rzeczywistość pociąga za sobą zmieniające się sojusze, umowy i relacje.
Lekcja 5: Wygląd jednak ma znaczenie
Co by nie powiedzieć o wytrwałości Żeleńskiego, pokazuje on nam, że to, co było jego znakiem rozpoznawczym – zielony dresik z trójzębem – mogło być kiedyś “cool”, ale dzisiaj jest już “wiochą”. To, jak mówimy (sprzeczka po angielsku z amerykanami na oczach całego świata stawia kogoś mówiącego słabiej od nich po angielsku w słabszej z góry pozycji), ale także to, jak wyglądamy – ma znaczenie. Nasz wygląd, to, co sobą prezentujemy, jakie robimy wrażenie, czy jesteśmy umyci, czy nasze ubrania są czyste i wyprasowane – jest odbierane przez publikę i drugą stronę. To się liczy i w ostrej dyskusji w pokoju pełnym ludzi w garniturach, nie warto być jedynym gościem w dresie – no chyba, że jesteś Elonem Muskiem i wydajesz właśnie polecania swoim prawnikom.
Jeśli jednak nie masz takiej przewagi nad drugą stroną, okaż jej szacunek i pakaż się jako ktoś, kto budzi szacunek. Nikomu nie ujmując, ale przebierając się za hydraulika w rozmowach z Trumpem nie wpływa się podprogowo na niego w sposób budzący szacunek.


WYDŁUŻONY URLOP MACIERZYŃSKI
19 marca 2025 r. wejdą w życie nowe przepisy dotyczące uzupełniającego urlopu macierzyńskiego. W mediach na pewno spotkaliście się z określeniem, że jest to urlop przewidziany dla rodziców wcześniaków, oczywiście jest to prawdą, choć niepełną. Z tego urlopu mogą bowiem skorzystać również rodzice dzieci, które urodziły się we właściwym terminie, lecz ze względów zdrowotnych wymagają hospitalizacji.
Kiedy przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego? Przeczytajcie sami!
Zacznijmy jednak od początku. Urlop macierzyński przysługuje matce dziecka (choć nie tylko). Jego wymiar jest uzależniony od liczby urodzonych dzieci przy jednym porodzie. I tak w przypadku kiedy matka urodzi 1 dziecko ma 20 tygodni urlopu macierzyńskiego, a w przypadku urodzenia bliźniąt jest to 31 tygodni.
Przepisy, które mają wejść w życie dają uprawnienie rodzicom do wydłużenia czasu urlopu macierzyńskiego. Aby móc z niego skorzystać, muszą zajść określone przesłanki, które opiszę Wam niżej. Dla ułatwienia podzieliłam je na 3 części, zależne od konkretnej sytuacji dziecka.
CZĘŚĆ I
Jeżeli dziecko urodzi się:
a. przed ukończeniem 28 tygodnia ciąży
lub
b. z masą urodzeniową nie większą niż 1000 g
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 15 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce do 15 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 25 tygodniu ciąży. Bezpośrednio po urodzeniu przebywało w szpitalu przez 8 tygodni, tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 8 tygodni.
CZĘŚĆ II
Jeżeli dziecko urodzi się:
- po ukończeniu 28 tygodnia ciąży i przed ukończeniem 37 tygodnia ciąży
i
- z masą urodzeniową większą niż 1000 g
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 8 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce do 8 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 32 tygodniu ciąży i ważyło 1500g. Bezpośrednio po urodzeniu przebywało w szpitalu przez 3 tygodnie, tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 3 tygodni.
CZĘŚĆ III
Jeżeli dziecko urodzi się:
- po ukończeniu 37 tygodnia ciąży
i
- będzie hospitalizowane co najmniej dwa kolejne dni, z czego jeden z tych dni przypadnie w okresie od 5 do 28 dnia po porodzie
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 8 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce od 5 dnia do 8 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 38 tygodniu ciąży. Wyszło ze szpitala po 3 dniach od porodu i ponownie do niego trafiło 10 dni po porodzie. W trakcie drugiego pobytu w szpitalu przebywało 3 tygodnie. Tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 3 tygodni.
Na pewno zwróciliście uwagę na to, że w każdym z omawianych przypadków wskazuję, że prawo do wydłużenia urlopu macierzyńskiego przysługuje rodzicom. Zarówno matka dziecka, jak i ojciec może skorzystać z tego uprawnienia. Jedna uwaga, nie mogą z tego skorzystać oboje.
Co dzieje się w przypadku, kiedy w szpitalu przebywa więcej niż jedno dziecko, czy te okresy pobytu sumują się ze sobą?
Pewnie niektórzy z Was zadają sobie pytanie, co w przypadku urodzenia bliźniąt? Czy jeżeli każde z nich jest hospitalizowane, to na każde z nich rodzice mogą skorzystać z dodatkowego urlopu macierzyńskiego? Niestety nie. Przy ustalaniu wymiaru uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w takim przypadku należy uwzględnić wagę dziecka o najniższej masie urodzeniowej oraz okres pobytu w szpitalu dziecka najdłużej hospitalizowanego.
Czy trzeba spełnić jakieś formalności?
Uzupełniający urlop macierzyński jest udzielany jednorazowo na wniosek składany w terminie nie krótszym niż 21 dni przed zakończeniem korzystania z urlopu macierzyńskiego.
Oczywiście pracodawca jest obowiązany uwzględnić ten wniosek.
Co w przypadku kiedy dziecko przebywa w szpitalu niepełne tygodnie np. 3 tygodnie i 3 dni, wówczas te dni pobytu zaokrągla się w górę do pełnego tygodnia. W przypadku wyżej podanym rodzicom przysługiwałyby prawo do wydłużenia urlopu o 4 tygodnie.
Uważam te nowe przepisy za słuszne rozwiązanie i krok ustawodawcy w stronę rodziców.
A Wy co sądzicie o tej zmianie?


KTO CIERPI NA KONFLIKCIE MIĘDZY WSPÓLNIKAMI?
Konflikty między wspólnikami są zjawiskiem naturalnym i nie ma żadnego sensu udawać, że ich nie ma, ani też – gdy już się rozpoczną – zamiatać ich pod dywan. Konflikt jest jak burza – zjawisko atmosferyczne, które samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe, a przydarza się w określonych okolicznościach. Wyłącznie od nas zależy, czy będzie dla nas okazją do przetestowania dotychczasowych relacji i wyciągnięcia konstruktywnych wniosków w celu ich wzmocnienia, czy też będzie akceleratorem niekorzystnych zmian i procesów, które pociągną całą spółkę na dno. Kto może zyskać, a kto ucierpień na konflikcie między wspólnikami?
Kto jest stroną konfliktu wspólników?
Wbrew pozorom, to pytanie nie jest takie łatwe. Oczywiście, że stronami są skonfliktowani wspólnicy. Ale takie stwierdzenie niczego nam nie wyjaśnia. Z prawnego punktu widzenia, gdy dochodzi np. do zaskarżania uchwał, stroną pozwaną nie jest drugi wspólnik, który głosował w sposób, który nam nie odpowiada, ani osoba, która na takiej uchwale zyskała. Stroną pozwaną przy zaskarżeniu uchwały jest bowiem sama spółka, którą będzie reprezentował defensywnie zarząd bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie. Musimy tu więc ściśle rozróżnić strony toczącego się postępowania, od rzeczywistych stron posiadających przeciwstawne interesy.
Widzimy więc, że do konfliktu wspólników czasami “mimochodem” wciągane są bezpośrednio osoby, które wolałyby zachować neutralność, albo takie, których interesy nie pozostają w bezpośrednim związku z interesami stron konfliktu. Stronami w takim rozumieniu będą główni menadżerowie spółki, jej zarząd, kluczowi pracownicy, ale również kontrahenci, wierzyciele, spółki od niej zależne, a nawet przedstawiciele lokalnych wspólnot, samorządów, gdy w grę wchodzą istotne miejsca pracy.
Konflikt wspólników ma tendencje do tego, żeby obejmować swoim zasięgiem i skutkami coraz szersze kręgi osób, na które wpływa najczęściej w sposób negatywny. Takie osoby czasami stają się bezpośrednio stroną danego postępowania, mimo że wobec konfliktu chciałyby pozostać neutralne (jak przypadku spółki pozwanej przez zaskarżenie uchwały), a kiedy indziej przez dewastujący wpływ konfliktu na ich sytuację prawną lub emocjonalną.
Kto cierpi na konflikcie wspólników?
Na konflikcie wspólników cierpią najczęściej pozostali wspólnicy, pracownicy i wszyscy tzw. “interesariusze” spółki. Dlaczego? Dlatego, że część zasobów organizacji jest rzucana nie do realizacji jej celów, ale do wzajemnego zwalczania się wspólników. Spółka może stać się zakładnikiem jednego lub kilku wspólników, którzy będą blokować jej rozwój lub wręcz sabotować jej pracę chcąc w ten sposób szantażować pozostałych w celu nakłonienia ich do akceptacji ich postulatów.
Załoga, a przyjemniej część wyższej kadry zostanie postawiona przed konfliktem lojalnościowym, który ma destrukcyjny wpływ na morale i kreatywność. Kluczowi pracownicy takiej spółki nie będą skupiali się na realizacji dalekosiężnych celów, ale raczej będą skupieni na walce o przeżycie. Będą pokazywali “profesjonalizm” w złym rozumieniu tego słowa, co przekuje się na symulowanie pracy kosztem raportowania. Będą oni musieli się mierzyć już nie tylko ze stawianymi przed nimi zadaniami, ale z wyborem, którego by nie chcieli musieć dokonywać: komu być lojalnym. W takich konfliktach szerzy się donosicielstwo, ładnie zwane obecnie sygnalizowaniem, szpiegowanie, szukanie haków i osłon własnych części ciała. Organizacja choruje.
Na konflikcie wspólników będą cierpiały rodziny: zarówno samych wspólników, jak i rodziny pracowników spółki. Niepewność jutra, zagrożenie procesami cywilnymi, być może karnymi, lub choćby utratą pracy przekłada się na całość relacji człowieka i nie ma siły, by w mniejszym lub większym stopniu nie przełożyło się to na jakość życia tych ludzi, a przez to ich rodzin. Stres wywołany zagrożeniami ekonomicznymi, prawnymi i konfliktem lojalnościowym ma wpływ destrukcyjny na utożsamianie się z organizacją, na gotowość do pracy, zaangażowanie, niszczy tkankę społeczną w samej spółce.
W końcu pokrzywdzeni są kontrahenci spółki, którzy zaczną odczuwać spadek jakości, być może płynności finansowej. Zaczną się problemy, a w pewnym momencie uznają oni, ze bardziej opłaca im się uciąć współpracę i odejść, by nie dostać rykoszetem. Dla spółki będzie to fatalne w skutkach.
Pomijam już koszty wizerunkowe, finansowe i organizacyjne takiego destrukcyjnego konfliktu. Są one kolosalne, często nie do nadrobienia. A w połączeniu z bardzo niskim stopniem zaufania społecznego w Polsce w ogóle, przyczyniają się do tego, że jesteśmy podejrzliwi i apatyczni.
Czy to znaczy, że mamy nie walczyć o swoje?
Nie, absolutnie nie! O swoje można i trzeba walczyć. Ale niech to będzie przede wszystkim walka z problemem, a nie z człowiekiem. Spróbujmy podzielić człowieka od problemu i wspólnie z tym człowiekiem pokonać problem. Na tym polegają negocjacje rzeczowe i taka jest istota mediacji gospodarczych, których jestem gorącym zwolennikiem, a od niedawna sam prowadzę je również jako mediator.
Chciałbym być jasno zrozumiany – nie mam nic przeciwko procesom sądowym. Ale uważam, że do sądu powinno się iść wtedy, kiedy sami – pomimo szczerych prób – nie rozwiążemy naszych problemów. Poddanie sprawy pod rozstrzygniecie sądu powinno być ostatecznością.
Zapraszam serdecznie do kontaktu wszystkich, którzy mają w swoich spółkach problemy: od komunikacyjnych między wspólnikami, po jawne już konflikty. Postaram się pomóc Wam je rozwiązać. Ja i mój zespół mamy w tym doświadczenie.


DLACZEGO DO MEDIACJI CIĄGLE TRZEBA ZACHĘCAĆ?
Wczoraj miałem na LinkedIn przyjemność wymienić kilka uwag z notariuszem, który komentował mój wpis o mediacji w sprawach gospodarczych, konkretnie dotyczący sporów korporacyjnych, w tym sporów między wspólnikami. Ja wychwalałem zalety mediacji, a on zadał mi trafne, chociaż bardzo irytujące pytanie: skoro mediacja jest taka fajna, to dlaczego trzeba do niej zachęcać? Przecież gdyby była efektywna, ludzie by się sami na nią decydowali. Jako przykład efektywnej regulacji podał notarialne poświadczenie dziedziczenia, którego reklamować nie trzeba, gdyż przyjęło się pięknie samo. Skłamałbym, gdyby powiedział, że nie mogłem zasnąć po tej wymianie zdań, ale uświadomiła mi ona kilka bardzo ważnych kwestii. Podzielę się nimi teraz.
Mediacje. Czy ludzie dokonują racjonalnych wyborów?
Jeszcze do niedawna założenie racjonalności człowieka było jednym z dogmatów ekonomii. Dzisiaj powoli się od tego odchodzi. W dobie ciągłego jawnego podprogowego oddziaływania na naszą percepcję, a nawet kreowania naszych potrzeb, trudno mowić o wyborach w pełni racjonalnych. Wystarczy przyjrzeć się kampaniom wyborczym, by uświadomić sobie, że przedmiotem debaty są zwulgaryzowane tematy zastępcze, a ludzie podejmują decyzje raczej pod wypływem emocji, niż racjonalnej analizy. Dzieje się tak dlatego, że mają przesyt danych, z których większość jest niskiej jakości lub wręcz zamęcza obraz. Obraz ten – we współczesnym świecie – byłby i tak często zbyt skomplikowany, by można było go dogłębnie zrozumieć. Jestem skłonny przyjąć, że element racjonalny istnieje, lecz tylko niektóre jednostki próbują z niego realnie korzystać, a i tak muszą w tym celu desperacko unikać medialnego szumu i potoku własnych myśli i chwytać racjonalność niczym powietrze po wynurzeniu się z wody. Większość z nas nie robi nawet tego. Tak wiec argument, że gdyby mediacja była efektywna, to racjonalnie myślący ludzie z pewnością sami by ją wybrali, w ogóle do mnie nie przemawia. Nie oznacza to jednak, że mediacja nie jest racjonalnym wyborem. Jest nim jak najbardziej. To ludzie, którzy ją apriorycznie odrzucają dokonują wyborów nieracjonalnych.
Dlaczego więc do mediacji trzeba ludzi namawiać?
Jakie są zalety mediacji?
Okazuje się jednak, że do końca tak nie jest. Otóż, w wielu krajach, szczególnie tych o utrwalonych cechach kupieckich i szacunku dla pragmatycznych rozwiązań, mediacja jest bardzo popularna i traktowana jako pierwszy wybór przed procesem sądowym. O zaletach mediacji pisałem już nie raz, nie będę teraz ich powtarzał w całości – poniżej znajdują się linki do innych moich artykułów na ten temat. W punktach wymienię jedynie najważniejsze zalety mediacji: 1) jest tania; 2) jest szybka; 3) skupia się na problemie, a nie na przeciwniku – oddziela problem od osoby; 4) sprzyja budowaniu zaufania i relacji; 5) ma na celu rozwiązanie problemu, a nie rozstrzygniecie sporu; 6) nie wzbudza potrzeby rewanżu; 7) pozwala zaoszczędzić energię i emocje.
Czemu trzeba namawiać do mediacji?
Mediacja jest oczywiście dobrowolna, więc przez namawianie nie mam na myśli zmuszania kogokolwiek, ale raczej edukację i sugerowanie najlepszego rozwiązania. Nikogo do mediacji zmusić jednak nie wolno.
Czemu więc tak skuteczne i proste narzędzie nie jest w Polsce pierwszym wyborem? Czemu trzeba do mediacji ludzi namawiać? Przyczyn jest kilka. Zacznijmy od historii. Nasza świadomość historyczna budowana jest na warcholskiej kulturze szlacheckiej utrwalonej w literaturze i kinie. W tej kulturze właśnie sądzono się przez sześć pokoleń o przysłowiową gruszę na miedzy. Organy państwowe zostały zawłaszczone do rozstrzygania nieraz absurdalnych sporów. Dostęp do takiego sądownictwa był jednak przywilejem klasowym i prawo do prowadzenia takich procesów było przejawem prestiżu, władzy, wyższości, zamożności itd.
Do dzisiaj dla wielu osób dostęp do sądu i skierowanie do niego sprawy jest przejawem i możliwością doznania takiego uznania ze strony państwa. Idę do sądu! Jestem ważny! Zostanę potraktowany jak obywatel! Sąd zajmie się moją sprawą! Będę wysłuchany! Pokonam przeciwnika! To są myśli i emocje, które są związane z pójściem do sądu. W dodatku, dla wielu osób zaprzęgnięcie państwa w swój prywatny spór jest przyczyną poczucia sprawczości. Płacą podatki i teraz państwo ma działać w ich interesie. Niech się wszyscy zajmują ich sprawą!
Nie bez znaczenia jest również historia ostatnich 200 lat, która nie sprzyjała budowaniu ogólnego poczucia zaufania, więzi społecznych, ani przede wszystkim poczucia odpowiedzialności za własne życie i własne sprawy. Wprost przeciwnie, zbudowała się postawa roszczeniowa wobec państwa i postawa podejrzliwości wobec ludzi.
Co więcej, nasz kultura epatuje gloryfikacją walki do końca, nawet – a może przede wszystkim – o przegraną sprawę. Nie ceni się umiejętności załatwienia sprawy, rozwiązania problemu, zaufania i współpracy, a chwali się nieustępliwość, zawziętość, szafowanie wielkimi słowami, frazes, płytkość i postawę nieprzejednaną, jako moralnie jedynie słuszną, zamiast pragmatycznego załatwienia sprawy. Trzeba przy tym jasno stwierdzić, że koszty mają tu trzeciorzędne znaczenie, choćby były katastrofalnie duże.
Mediacja oznacza przejęcie odpowiedzialności za własne sprawy
W sądzie Kowalski może mieć postawę roszczeniową. On do sądu idzie, pozywa Nowaka, płaci i wymaga. Niech teraz adwokaci gadają, a sędzia się głowi, jaki wydać wyrok. Jak wygra, będzie się cieszył, że Nowaka pokonał, a jak przegra, zawsze będzie mógł zrzucić winę na adwokatów lub sędziego. Jakie to jest łatwe!
W mediacji tak łatwo nie będzie. Nikt za Kowalskiego pracy nie wykona. Prawnicy mogą mu pomóc, ale to on będzie musiał zmierzyć się z problemem, szukać sposobów jego rozwiązania, poszukiwać z Nowakiem płaszczyzn wzajemnych korzyści i zrozumienia. W mediacji zmieniamy sposób myślenia – z konfrontacyjnego na pragmatyczny. Zamiast próbować pokonać przeciwnika argumentami, które z istotą problemu mają często niewiele wspólnego, trzeba problem obejrzeć, wspólnie rozbroić i próbować tak ukształtować wspólną rzeczywistość, żeby przyniosła korzyści dla obu stron. Wymaga to jednak rezygnacji z pieniactwa, konfrontacji i pieszczenia własnego ego.
Bez obaw, mediacja nie oznacza, że brakuje nam odwagi lub asertywności!
Jest wprost przeciwnie. Mediacja oznacza właśnie odpowiedzialność, odwagę i asertywność. Tu nie chodzi o proste pójście na ustępstwo, które może być uznane za porażkę. Mediacja sprzyja właśnie budowaniu asertywności wobec problemu, ale otwartości wobec potrzeb drugiego człowieka. Pozwala załatwić sprawę w sposób konstruktywny, budować relację i zyskać poczucie prawdziwej sprawczości. Często pierwszy raz w życiu. I dotyczy to nie tylko mediacji w sprawach gospodarczych, korporacyjnych, ale przede wszystkim również w sprawach rodzinnych i pracowniczych.
Jeśli więc słyszę, że do mediacji trzeba namawiać, bo nie jest efektywna, mogę się tylko uśmiechnąć. Ona jest znacznie bardziej efektywna, niż proces sądowy. Pozwala nam jednak – i wymaga jednocześnie – zmierzenia się z istotą problemu, a nie tematami zastępczymi. Wymaga tego, byśmy pracowali nad tym sami, a nie bili się przez wybranych rycerzy, jak w średniowieczu.
Do mediacji trzeba namawiać ludzi, tak, ale głównie w Polsce, gdzie widoczne są jeszcze nawyki i schematy myślenia wyrobione przez ostatnie 400 lat. One tak szybko nie znikną, ale uważam, że ich miejsce jest w odległej przeszłości, a głęboki sens ma praca promowaniem i edukacją w odniesieniu do mediacji jako najbardziej efektywnej formy rozwiązywania sporów.