

EFEKT TRUMPA – O SKUTKACH DLA JAKOŚCI NEGOCJACJI I RELACJI
Donald Trump jest doskonałym przypadkiem do omawiania rozmaitych form podejścia do relacji i negocjacji. Jego styl daje nam doskonałe case study, które wykorzystać możemy czasem ku przestrodze, a czasem jako przykład świetnie zastosowanych technik i strategii niekonwencjonalnych. Nie trzeba Trumpa lubić, ani popierać, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. To samo dotyczy jego stylu negocjacyjnego. Chciałem tylko zastrzec, że nie odnoszę się w żadnej mierze do jego poglądów, anie kierunków polityki. Omawiam jego działania wyłącznie z punktu widzenia strategii negocjacyjnych.
Nie da się czegoś zmienić niczego nie zmieniając
Jest to prawda, która wydaje się zbyt trudna do przyswojenia dla wielu osób. Jej oczywistość jest zbyt brutalna dla tych, którzy dziwią się, czemu im nie idzie, skoro działają dokładnie tak samo od dziesiątek lat. Ludzie ci czują frustrację i szczere zdziwienie, a powolna erozja pozycji ich samych lub instytucji, którymi kierują, skłania ich do przyjmowania coraz bardziej konserwatywnego kursu. W ten sposób napędza się spirala upadku. Widać to na wszystkich poziomach życia społecznego. Ja obserwowałem to wśród przedsiębiorców, którzy chcieli działać, jak w latach 90. Widziałem niedowierzanie wybitnych Profesorów, którzy nie rozumieli, dlaczego na ich wydziałach – niegdyś prężnych i tętniących życiem, jest dzisiaj pusto, smutno i zimno.
To samo obserwuję na płaszczyźnie międzynarodowej. Nie muszę zgadzać się z Donaldem Trumpem w niczym, ale w jednym przyznam mu 100% racji. Ten facet mimo wieku, w którym ludzie – z przyczyn neurofizjologicznych, najczęściej myślą już schematycznie i nawiązują do tego, czego nauczyli się dawno temu, doskonale widzi, że stare zasady nie zapewniają mu sprawczości, a więc jest w pełni gotów na wywrócenie stolika i zmianę zasad. A to cechuje ludzi, jeśli nie wybitnych, to z pewnością nietuzinkowych.
Metanegocjacje, czyli gra dla dorosłych
Negocjacje dzielą się na te dla dorosłych i na te dla dzieci. W Polsce negocjujemy przy stoliku dla niemowląt. Jak niemowlaki negocjują niektórzy biznesmeni i politycy. Rzadko widzę w Polsce negocjatorów, którym należy się miejsce przy stoliku dla dorosłych. Jaka jest zatem różnica?
Dzieci – ludzie dość naiwni, prostoduszni, negocjują końcowy wynik. Nie zapłacę więcej, niż 98 złotych i choćby nie wiem co, nie dam nawet 1 zł więcej! Jest to styl negocjacyjny, który pozwala na realizację naszych narodowych cech. Zawsze można krzyknąć “Ja Panu nie przerywałem!” albo zrobić Rejtana. Zawsze można również rozłożyć ręce i powiedzieć “nie da się”. Dzieci, bo tak nazywam tych poczciwych i często bardzo porządnych ludzi, negocjują końcowy wynik w oparciu o dotychczasowe zasady i racje moralne. Oni wierzą, że zasady te są niezmienne i powinny być interpretowane zgodnie z wartościami moralnymi, etycznymi itp.
Takie podejście skazuje ich na poruszenie się w ograniczonej sferze możliwości, która wyznaczona jest przez obowiązujące zasady i poczucie przyzwoitości. Ludzie ci nawet nie zastanawiają się, dlaczego coś jest przyzwoite, a coś nie jest. Nie zastanawiają się, dlaczego obowiązują te, a nie inne reguły. Dlaczego nazywam ich dziećmi? Ponieważ przyjmują uroczą postawę dwuletniego dziecka, które cieszy się, że ma wybór między marchewką, groszkiem, a marchewką z groszkiem. Jego poczucie sprawczości jest zaspokojone, cieszy się, że może podjąć decyzję.
Dorośli negocjują inaczej. Prawdziwe negocjacje dotyczą samych zasad, na jakich będzie ustalona treść porozumienia. Nie kłócimy się więc o wynik konkretnego działania, ale o to, jak liczyć. Jeśli uda nam się narzucić zasady, na jakich będzie dokonywany wybór, osiągnęliśmy połowę sukcesu. Dla przykładu: Amerykanie nie musieli się bardzo obawiać wyników demokratycznych wyborów w RFN, byli bowiem uprzejmi napisać Niemcom taką konstytucję, obfitującą w tyle gwarancji i mechanizmów gwarantujących rzeczywistą demokrację, że było im właściwie obojętne, kto wygra wybory, a Niemcy – również z innych względów – pozostać musieli w orbicie Zachodu. Jeśli w spółce ustalimy zasady podziały zysku, nie będziemy musieli się o niego spierać w każdym kolejnym roku. Jeśli zasady te zabezpieczają nasze interesy, to nawet dopuszczalne przez nie marginesy możliwych wyników, i tak będą w kręgu, który akceptujemy. Jeśli napiszemy w konstytucji, że Prezydentem może być każdy, kto był prezesem IPN i ćwiczył boks, możemy być spokojni o wynik głosowania.
Tak samo wyglądał świat stworzony przez Amerykanów po II Wojnie Światowej. Amerykanie nie dlatego narzucili wolny handel i demokrację, że tak w nie wierzyli i kochali, ale dlatego, ze te właśnie zasady wolnego (z nazwy) handlu i przepływów kapitału -realizować miały ich interesy. I byli gotowi bronić ich tak długo, aż zorientowali się (zbyt późno), że te narzucone niegdyś przez nich zasady, które pół świata pokochało i uznało za swoje, już nie zaspokajają ich interesów, gdyż umożliwiają innym czerpanie większych korzyści, a to z kolei powoduje relatywne osłabienie Ameryki. Potęga i bogactwo jest bowiem zawsze względne.
Na czym polega wywrócenie stolika?
Wywrócenie stolika w negocjacjach Trumpa polega na brutalnym zanegowaniu zasad, na jakich świat do niedawna funkcjonował. Trump nie zamierza bawić się w negocjacje szczegółów w ramach starego porządku. On wywrócił stolik, zmienia sam porządek, przekreśla zasady gry i pisze je na nowo, a następnie próbuje narzucić je innym. Z pewnym politowaniem można przyjąć całkowicie reaktywną postawę innych polityków, którzy będąc bardziej amerykańscy od samych Amerykanów, nie mogą pogodzić się z tym, że starych zasad już nie ma i łudzą się, że to tylko przejściowe.
Z negocjacyjnego punktu widzenia jest to gra nad wyraz ryzykowna. Trump zachowuje się, jak wariat, który na środku jeziora zaczyna kołysać łodzią, aby wystraszyć innych pasażerów i zmusić ich do akceptacji zmienionych zasad, które oni zdążyli już uznać za swoje. Niezauważony pozostaje ten wątek, że jemu przecież nie zależy, żeby z tej łódki wypaść. A jak wypadną wszyscy inni, to komu będzie mógł narzucać swoją wolę? Póki co taktyka ta sprawdza się całkiem nieźle, bowiem strach ma wielkie oczy.
Jako negocjator dostrzegam w takim zachowaniu chęć wywrócenie stolika i chęć postawienia nowego, który będzie różnił się wielkością i składem towarzystwa, ale nie będzie to stolik jednoosobowy. Z pewnością będą przy nim obowiązywały jednak inne reguły.
Wnioski
No właśnie… widzimy, że wielu osobom taka postawa bardzo się podoba. Od Trumpa można zaczerpnąć dwie metody. Jedną jest chybotanie łodzią, system gróźb i łamanych obietnic, wprowadzanie stanu niepewności, chaosu. Niektórzy probują Trumpa w tym właśnie naśladować. I w tych wielkich negocjacjach, i w tych mniejszych. Wydaje mi się, że próby podejmowania takich zagrywek mogą zakończyć się powodzeniem jedynie przez przypadek. W zdecydowanej większości przypadków będą niosły za sobą skutki destrukcyjne dla relacji oraz dewastujące dla obszaru, który wymaga wspólnego zaopiekowania. Jeśli ktoś chciałby stosować te metody w negocjacjach rodzinnych, na przykład w sprawach dotyczących opieki nad dziećmi, musi być świadomy, że najprawdopodobniej zaszkodzi swoim dzieciom, przekreśli szanse na konstruktywny dialog i relacje z drugim rodzicem. Tego zatem najcześciej nie polecam.
Mniejsza część publiki nauczy się od Trumpa przejścia z negocjacji dziecinnych, na negocjacje dla dorosłych. Te osoby zaczną negocjować na temat samych zasad, które mają realizować ich interesy. Jest to znacznie trudniejsze, wymaga większej dojrzałości, a przede wszystkim wyobraźni. Ta metoda pozwoli jednak – być może – na stworzenie nowego mechanizmu, na którym ostatecznie wszyscy zyskają. Jeśli czegoś możemy nauczyć się od Trumpa, to właśnie tego, że jeśli nie jesteśmy lubiani na jakiejś imprezie, zamiast wszystkim naskakiwać, powinniśmy wyjść i zorganizować własną. Większą. Pamiętajmy, że poważne rozmowy dotyczą zasad przyszłego działania, a niekoniecznie samego wyniku. Jeśli jakieś zasady nam nie odpowiadają, postarajmy się je zmienić. Bez zmiany czegokolwiek nie da się czegokolwiek zmienić.
Zupełnie innym aspektem


MECENASIE, TO JEST SZALENIEC! Z NIM NIE DA SIĘ ROZMAWIAĆ
Jak często słyszę, że z kimś nie da się rozmawiać, bo to szaleniec? Jak często słyszę pomawianie kogoś o różne choroby lub zaburzenia psychiczne. Szokująco łatwo przychodzi nam dezawuowanie innych poprzez przypisywanie im różnych cech wykluczających z racjonalnej dyskusji. Jest to wytłumaczalne, bowiem przynosi nam jednocześnie dwie korzyści: poniżenie drugiej strony i możliwość zręcznego ominięcia konieczności zmierzenia się z jego argumentami. Jest to jednak najcześciej przejaw miałkości intelektualnej osoby, która się takimi argumentami posługuje.
Argumenty takie słyszymy na wszystkich poziomach dyskusji.
Wiele razy słyszałem, jak jedna ze stron konfliktu nazywała drugą wariatem lub szaleńcem. Obserwuję to na wszystkich poziomach konfliktów, przez które rozumiem spory między jednostkami (których najlepszym przykładem są rozwody), konflikty między wspólnikami lub szerzej – spory korporacyjne, lub spory między firmami, pracownikami, związkami zawodowymi, konflikty między rywalizującymi partiami politycznymi, a także między państwami. Bardzo ciekawym zjawiskiem społecznym i przedmiotem godnym analizy z punktu widzenia komunikacji w procesie negocjacji jest posługiwanie się tym argumentem, który ma uwolnić nas od konieczności zmierzenia się z argumentami drugiej strony.
Czy nigdy nie słyszeliście, jak mężczyzna w trakcie rozwodu mówi o swojej żonie – święcie przekonany o prawdziwości tych słów, że to wariatka, a jej roszczenia są oderwanie od rzeczywistości, że żyje w jakiejś urojonej rzeczywistości? Taki małżonek z największą przyjemnością podchwyci wszystkie okoliczności, które taką tezę mogą poprzeć, jak choćby to, że żona chodzi do psychologa, praktykuje jogę, medytuje, lub – najgorsze – chodzi do psychiatry i bierze psychotropy, co ma potwierdzać tezę, że nie tylko jest wariatką, ale ma to urzędowo niemal stwierdzone. Oczywiście, merytoryczna jakość takich argumentów jest niewielka, niemniej jednak stawia drugą stronę w bardzo nieprzyjemnej sytuacji.
Idźmy dalej. Ja takie argumenty słyszę od poważnych biznesmenów, którzy mówią tak o swoich partnerach biznesowych, wspólnikach, z którymi wiele lat współpracują, o swoich braciach i siostrach, rodzicach i dzieciach, z którymi prowadzą od dekad biznesy rodzinne. Im bliżej kogoś znamy, tym łatwiej jest przytoczyć z życia prywatnego argumenty na poparcie takiej tezy.
Gdyby jednak na wspólnikach się kończyło… Mało tego. Przecież połowa komentarzy o obecnym prezydencie USA – Donaldzie Trumpie sprowadza się do tego, że to szaleniec, wariat lub w najlepszym razie ruski agent (argument o takim samym zastosowaniu i w negocjacjach). Mało komu przychodzi do głowy, aby spróbować zrozumieć o co chodzi nielubianemu politykowi, jaka jest myśl leżąca u podstaw jego działania. Znacznie łatwiej nazwać go złodziejem, agentem lub wariatem. Pomijając skrajne przypadki, kiedy przecież może się tak zdarzyć, najczęściej nie ma to nic wspólnego z prawdą, a pokazuje miałkość i ograniczenia osoby, która się takimi sformułowaniami posługuje.
Dlaczego jest to skuteczne narzędzie?
Nazwanie kogoś wariatem jest skuteczne z kilku z kilku przyczyn. Po pierwsze, z przyczyn tkwiących głęboko w naszej psychice i mówiących więcej o nas samych, niż o “wariatach” jest to, że tych “wariatów” wykluczamy. Większość ludzi przyjmuje podział 0-1 na ludzi zdrowych i “wariatów”. W umyśle takiego prostego człowieka, którzy oczywiście uważa się zawsze za należącego do tych całkowicie zdrowych, świat jest prosty: ci, którzy myślą, jak wszyscy są zdrowi, a ci, którzy myślą inaczej, są chorzy. Nie ma tu miejsca na żadne odcienie szarości, jest tylko czerń i biel.
Bardzo ciekaw e jest to, że do jednego worka pakuje się chorych cierpiących np. na schizofrenię paranoidalną, depresję, bezsenność, osoby z zaburzeniami osobowości (nieraz bardzo przydanymi w biznesie lub polityce, jak psychopatia), a także osoby o rozbudowanej duchowości niechrześcijańskiej, jak choćby praktykujące jogę lub medytujące. I przysięgam, że nie wymyślam tego; sam kilka razy spotkałem się z zarzutem, kiedy ktoś tłumaczył mi, że jego żona jest kompletną wariatką, która nic nie rozumie i jest omamiona przez sektę, bo chodzi do osiedlowego klubu na jogę, a “tam proszę Pana Mecenasa, są posągi Buddy i palą jakieś kadzidła, nie wiadomo z czym, i ona już nie myśli, jak kiedyś […]”.
Problem polega a tym, że osoba, wobec której wysuwa się takie “oskarżenia” nie ma się jak bronic. Ma udowadniać, że nie jest chora psychicznie? Po pierwsze, byłoby to dla niej dość poniżające, jakieś publiczne testy byłyby daleko posuniętą i niedopuszczalną ingerencją w jej prywatność, a poza tym – nawet gdyby nic nie wykazały, to przecież zawsze można powiedzieć, że ona oszukała lekarza lub psychologa, przekabaciła go na swoją stronę lub przekupiła, a testy są stare i głupie. Znacznie łatwiej jest więc kogoś posądzić o to, że jest szaleńcem, niż się z takiego zarzutu oczyścić.
Zdaniem wielu sam fakt publicznego lub częściowo publicznego oskarżenia kogoś z nim skonfliktowanego o to, że “zwariował” pozwala automatycznie na brak szacunku, chamstwo, opryskliwość. Co więcej, pozwala bardzo łatwo wytłumaczyć wszelkie zachowania (od złości po wyniosłe milczenie i ignorowanie przytyków) jako przejawy choroby lub zaburzenia. Słyszy Pan, jak krzyczy. Wariatka! albo Widzi Pan? Nic nie odpowiada, robi ciągle swoje i nie zwraca na mnie uwagi. Wariatka! Jest to więc narzędzie tak nielogiczne, niesprawiedliwe i niespójne, że pozwana uzasadnić niesioną przez siebie tezę przez każde zachowanie.
Przede wszystkim jednak, zdaniem wielu, jeśli ktoś ma jakieś problemy psychiczne – a skoro podejrzenie padło, to pewnie coś jest na rzeczy! – to jego argumenty nie mogą być prawdziwe, jego oczekiwania nie mogą być uzasadnione, niego pretensje nie mogą wynikać z rzeczywistych zdarzeń. Oskarżenie żony o to, że jest chora psychicznie pozwala zręcznie uniknąć konieczności odniesienia się do zarzutów o przemoc fizyczną lub psychiczną. Przecież to wariatka! Wymyśliła sobie. Ona może w to wierzy, ale wszystko nieprawda.
Jakie są skutki takich oskarżeń?
Skutki posługiwania się takimi argumentami “poniżej pasa” są dewastujące dla relacji dwojga ludzi. Z natury rzeczy przekreślają one możliwość jej dobrego lub poprawnego chociaż ułożenia. Jest to tak mocny cios dobre imię, ale także integralność drugiej strony, że może ona być niechętna do jakiegokolwiek poruzmienfia z nami, co – wyjątkowo perfidnie – można wykorzystać jako potwierdzenie jej rzekomych zaburzeń.
Jak strony mogą sobie wyobrażać ułożenie dobrych relacjach między sobą w przyszłości, jeśli jedna z nich otwarcie uznała drugą za “szaleńca”, “wariata”, osobę chorą lub z poważnymi zaburzeniami? Przecież jeśli tak w istocie jest – jak uważa wiele osób – to jakiekolwiek porozumienie z taką osobą nie ma racji bytu, bo ona nawet nie rozumie jego treści, a nawet jeśli rozumie, to coś (jakaś siła fatalna) pchnie ją do złamania ustaleń.
Wysuwając takie pomówienia utrudniamy sobie samym drogę do konstruktywnego porozumienia, wbijamy klin między nas, a osobę, z którą współdzielimy problem, trudną sytuację. Co więcej, uderzamy pośrednio lub bezpośrednio w więzi tej osoby z innymi, podkopujemy zaufanie do niej, niszczymy szacunek, którym się cieszyła, uderzamy w jej relacje – np. ze wspólnymi dziećmi, najbliższa rodziną, lokalną społecznością. Może dojść do wyalienowania takiej osoby, co paradoksalnie – niczym samospełniająca się przepowiednia – może spowodować pojawienie się u niej spadku nastroju, objawów depresyjnych, kompulsywnych zachowań, stanów lękowych itd. Osoba taka może zacząć być nieufna, szukać wszędzie zagrożenia lub obmawiania jej przez innych. Stąd już jeden krok do zachowań i postaw, które rzeczywiście mogą być uznane za przejawy choroby lub zaburzenia.
O kim świadczy pomówienie o szaleństwo?
Paradoksalnie – najczęściej – takie pomówienie więcej mówi nam o tym, kto się nim posługuje. Więcej mówi nam o osobie, która takie oskarżenia wysuwa. Osoby, którym nad wyraz łatwo przychodzi szafowanie takim argumentami cechują się najczęściej dość ograniczonymi horyzontami, bardzo schematycznym myśleniem, niskim poziomem empatii i niewielkimi kompetencjami społecznymi. Osoby takie gotowe są uderzyć nieproporcjonalnie mocno, wyrządzić drugiej osobie wielką krzywdę w celu osiągnięcia swoich partykularnych korzyści, często dalece nieuzasadnionych.
Co więcej, jest to narzędzie dla leniwych, bowiem dzięki jego zastosowaniu – zdaniem takiej osoby – nie musi ona już odnosić się merytorycznie do zarzutów, twierdzeń i roszczeń drugiej strony. Zamiast się z nimi zmierzyć, próbuję zohydzić drugiego człowieka i co szczególnie irytujące, przyjmuje postawę protekcjonalną.
Wszystko byłoby proste… gdyby nie jeden niepokojący fakt. Psycholodzy i psychiatrzy, z którymi rozmawiam albo których prace czytam, w większości zgodnie twierdzą, że liczba diagnozowanych zaburzeń, a także ich gwałtowności rośnie. Pytanie oczywiście, czy jest to skutkiem lepszej “wykrywalności”, czy wzrostu liczby samych chorób, zaburzeń i dolegliwości. Fakt jest taki, że liczba osób potrzebujących pomocy psychicznej – z różnych przyczyn i w różnym zakresie – szybko rośnie. Żyjemy w środowisku coraz bardziej nieprzyjaznym człowiekowi, problemy np. z bezsennością i lękiem są coraz powszechniejsze. Coraz więcej ludzi decyduje się również na łamanie utartych schematów kulturowych, przez co automatycznie narażają się ataki tych, którzy tego nie rozumieją albo się tego boją.
Pamiętajmy jednak o jednym: sam fak, że ktokolwiek zmaga się z problemami natury psychicznej nie może go nigdy dyskredytować. To nie może być argument do ataku personalnego, szczególnie, gdy atakujący sam przyczynił się do powstania np. nerwic lub stanów lękowych u takiej osoby. Ludzie chorzy psychicznie są częścią naszego społeczeństwa. Sam fakt, że ktoś ma zdiagnozowaną jakąś jednostkę chorobą ani nie oznacza, że nie może mieć in racji w sporze z kimś, u kogo niczego [jeszcze 🙂 ] nie zdiagnozowano.
Jak możemy Wam pomóc?
Nasi prawnicy skończyli Podyplomowe Studium Psychiatrii i Psychologii Sądowej. Współpracujemy z doświadczonymi psychologami i psychiatrami. Mamy doświadczenie w sprawach, w których kwestie zdrowia psychicznego należą do centralnych punktów sporu. Wiemy, kiedy i w jaki sposób trzeba odnieść się do kwestii związanych z chorobami psychicznymi lub innymi zaburzeniami, mamy doświadczenie w obronie przed wysuwaniem takich oskarżeń, które jak wyżej opisano – są całkowicie nieuzasadnione. Wiemy też, jak uwzględnić kwestie psychologiczne w przygotowaniu planu negocjacji. W sytuacjach konfliktowych warto mieć świadomość, jak bronić się przed takimi zarzutami i jak skutecznie prowadzić negocjacje. Właśnie w tym pomagamy naszym Klientom. Zapraszamy do współpracy.


DUŻE DZIECI W FIRMACH RODZINNYCH
Firmy rodzinne kojarzą nam się ze szczęściem i bezinteresowną miłością. Wydaje nam się, że wspólnicy i członkowie rodziny wspierają się i grają do tej samej bramki. Ma to tyle wspólnego z rzeczywistością, co porównanie z filmowych wyobrażeń o elfach radośnie produkujących zabawki dla świętego Mikołaja z prawdziwą fabryką tychże zabawek w Bangladeszu, w której pracują głodne dzieci. Oczywiście, nie zawsze jest tak źle, ale najczęściej jest znacznie gorzej, niż wygląda to z zewnątrz.
Duże dzieci
Główną przyczyną problemów jest – jak wynika z moich obserwacji – brak transferu aktywów lub realnych wynagrodzeń do młodszych członków rodziny. Znam sytuacje, kiedy założyciel firmy uważa, że jego dziecko nie musi dużo zarabiać, bo przecież zawsze może go o wszystko poprosić. Problem polega na tym, że to dziecko ma już 50 lat i zaczyna łysieć ze stresu, upokorzenia i frustracji wynikającej z braku sprawczości, konieczności proszenia się tatusia o pieniądze i braku szacunku ze strony własnej rodziny.
Łatwo sobie wyobrazić napięcie, jakie czuje taki człowiek, który w pracy nie ma żadnej samodzielności, a po powrocie do domu wysłuchuje próśb żony, która uprzejmie prosi go, żeby uprzejmie porozmawiał z jej najukochańsza teściową, aby “rodzice” dali “dzieciom” pieniądze na wakacje – nie duże, tyle, ile mamusia uzna za stosowne. W końcu nie mamy żadnych specjalnych potrzeb. Życie w złotej klatce będące trwającym dekadami pasmem codziennych upokorzeń nie sprzyja ani budowaniu poczucia własnej wartości u “młodzieży”, ani świadomości własnej odpowiedzialności i sprawczości. Znam sytuacje, w których takie 50 letnie “dziecko” po uzyskaniu faktycznej władzy w firmie (np. na skutek śmierci rodziców) realizuje swoje pierwsze marzenie – potrzebę wolności. Na horyzoncie widzimy epicki rozwód i okres buntu “przegapiony” 30 lat temu, ale bardzo potrzebny i upragniony, który jest jednak o tyle niebezpieczny, że będzie go przechodził człowiek mający pewną władzę, obok której się wychowywał, ale do sprawowania które absolutnie nie został przygotowany, i pieniądze, które wraz z tą władzą stanowią mieszankę wybuchową.
Co poszło nie tak?
Najciekawsze jest to, że “praszczur założyciel” widzi już wcześniej, że gdzieś popełnił błąd. Widzi, że coś idzie nie tak. On w wieku swojego syna miał już trzecią hurtownię, dwa bankructwa, rozwód i kilkanaście kochanek, natomiast synek jest jakiś taki… no nijaki. I co robi “praszczur założyciel”? Zamiast przerzucić na “dziecko” więcej odpowiedzialności, dać mu prawo do błędów, hartować jego sprawczość i poczucie własnej wartości – po błędach, ze stratami, z bolesnymi porażkami – uważa, że nie po tak bardzo się starał budować firmę, by teraz jego dziecko naraziło jego dzieło na jakieś straty. Będzie więc synka awansował, ale całkowicie kontrolował, zachowując dla siebie decyzyjność i… pieniądze. Po co synek ma dużo zarabiać? Przecież zawsze może mnie poprosić, jak będzie czegoś potrzebował. Tak było, jak miał 15 lat i byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Tak było, jak się ożenił – przecież mu pomogłem – myśli sobie praszczur założyciel – a mnie – nikt nie pomógł. Jak dawałem im mieszkanie, byli tacy szczęśliwi. Jak dostawali ode mnie mercedesy – bardzo mi dziękowali. Niech więc będzie tak samo, jak moje dziecko ma 45 lat. Przecież jak będzie chciał jechać z żoną i z dziećmi na wakacje, to dam im pieniądze, w czym problem?
Znam sporo firm, w których takie problemy są na porządku dziennym. Firma rodzinna, która z zewnątrz wygląda wspaniale, stabilnie, prężnie, może być więzieniem dla tych członków rodziny, którzy uwierzyli swoim rodzicom, innym krewnym, że w firmie jest dla nich miejsce i że jeśli będą ciężko pracować, wszystko będzie dobrze. Na tyle ufali jednak rodzicom, że nie dopytali, co to znaczy, że wszystko będzie dobrze.
Nieuczciwe podejście
Ci rodzice natomiast są przekonani o swojej wyjątkowości (pierwsze pokolenie, które coś osiągnęło). Kontrola i władza jest dla nich, jak tlen. Nie wyobrażają sobie, by mogli ustąpić albo dopuścić, by ich dzieci były samodzielne. Uważają, że wyświadczają im przysługę przez całe życie przygotowując je do roli sukcesorów, a są nieświadomi, że trzymając ich na smyczy, kastrują ich na polu firmowym i rodzinnym. I są nieuczciwi w ocenie swoich dzieci porównując je do siebie. O sobie mówią, że nie mieli nic, postanowili to zmienić i zawalczyć o swoje.
Nie dostrzegają jednak, że zawalczyli właśnie dlatego, że nie mieli innych perspektyw na godne życie, którymi mamili swoje własne dzieci obiecując im je, ale nie pozwolili im dorosnąć, wylecieć z gniazda, popełnić własnych błędów, a największą krzywdą, jaką mogli im zrobić, było właśnie czynienie im prezentów, ale odcięcie od odpowiedzialności i sprawczości. A uczenie kogoś przez całe życie, że jak coś chce, to ma prosić, a nie samemu brać, szukać, tworzyć lub wymyślać, stanowi największą krzywdę, jaką tym dzieciom można zrobić.
Jak możemy Wam pomóc?
W kancelarii Jakubiec i Wspólnicy mamy bogate doświadczenie we współpracy z firmami rodzinnymi. Jednym z naszych celów jest to, aby do opisanych wyżej sytuacji nie dochodziło u naszych Klientów. Jesteśmy gotowi pomóc Wam ułożyć relacje w firmie rodzinnej, opracować zasady wdrażania i przejmowania odpowiedzialności przez przedstawicieli młodszego pokolenia. Naszym celem jest pogodzenie interesów wszystkich osób zaangażowanych w firmę rodzinną tak, by efekt synergii przyniósł wszystkim korzyści zarówno materialne, jak i by układ sił pozwolił każdemu z Was rozwinąć te pokłady własnej osobowości, które są w Was najlepsze – we wspólnym interesie.


CZEGO UCZY NAS KŁÓTNIA TRUMPA Z ŻELEŃSKIM?
Tak, uważam, że negocjacji należy uczyć się od wielkich tego świata, obserwować ich i wyciągać konstruktywne wnioski. Ponieważ konflikty i te małe i te duże co do zasady mają taką samą strukturę, taką samą strukturę mają również zawiązywane przez nas sojusze. Dotyczy to relacji w życiu prywatnym, stosunków biznesowych, starć między wspólnikami, firmami, grupami społecznymi i państwami. Nawet zabawki są te same (może z wyjątkiem broni atomowej), chociaż używane na zupełnie inną skalę. Nie wierzycie? Pieniądze, manipulacja, władza i sprawczość – to środki i cele zarazem – we wszyskich konfliktach. Czego zatem możemy się nauczyć od tych wielkich, którzy trzęsą światem i co może być nam przydatne w naszych małych (relatywnie) sporach?
Lekcja nr 1: Wszyscy mamy odmienne interesy
Wszyscy mamy odmienne interesy, czas zdać sobie z tego sprawę. To, że gramy w jednej drużynie, oznacza wyłącznie to, że nasze interesy wewnątrz tej drużyny, spółki, sojuszu, rodziny, grupy społecznej – są mniej odmienne od tych ludzi z drugiej drużyny, spółki itp. I to nie zawsze. Drużyna scala nas i sprawia, że wypracowany wektor działań jest dla nas bardziej akceptowalny, niż gdybyśmy należeli – obecnie – do innej drużyny. Ale wewnątrz każde grupy toczy się rywalizacja oparta na niemal tych samych zasadach, co między drużynami? Nie wierzycie?
Rywalizacja bramkarzy o miejsce w podstawowym składzie jest często ostrzejsza, niż między samymi drużynami. A z pewnością towarzyszy jej mnóstwo różnych emocji, o tyle silniejszych, że zakopywanych pod dywan. Każdy jednak ciągnie w swoją stronę i chociaż nie wolno mu tego powiedzieć, pewnie wolałby, żeby mistrzostwo zdobyła inna drużyna, ale żeby to on grał w podstawowym składzie. Rezerwowi się nie liczą, nie na nich spływa splendor, pieniądze, sława, nie oni dostaną nowe kontrakty reklamowe, nie oni będą gwiazdami. Lepiej być gwiazdą i zdobyć srebrny medal, niż nieobecnym rezerwowym w drużynie, która zdobyła złoto, gdy samemu nie rozegrało się ani minuty. Mało sportowe podejście? Za to bardzo realistyczne.
A w spółkach jest inaczej? Wewnątrz nich toczy się ostra rywalizacja o władzę, sprawczość, pieniądze, o zasady i realizację własnej wizji. Ilu stłamszonych wspólników widziałem w swojej pracy?! Ile złamanych karier ludzi, którzy nienawidzili swojego życia, gdyż byli mniejszościowymi wspólnikami, musieli codziennie mierzyć się z ostentacyjnym brakiem szacunku i pogodzić się z rolą kogoś, z kim się nikt nie liczy. Nie wspomnę nawet o małżeństwach, w których stosowana jest przemoc ekonomiczna, a przemocowy partner tłamsi przez kilka dekad swoją ofiarę, którą na zewnątrz nazywa żoną. A przecież grają w jednej drużynie.
Dlatego nie powinno nas nigdy dziwić, że w ramach jednego sojuszu dochodzi do pęknięć, tarć, kryzysów. To całkowicie normalne. W każdej koalicji parlamentarnej obserwuje się te mechanizmu, które tam nas nie dziwią, ale dziwią nas w polityce międzynarodowej i w naszych codziennych sprawach. I to jest właśnie dziwne.
Musimy pamiętać o tym, że grać należy przede wszystkim na siebie, a na innych – w tym na sojuszników, partnerów, wspólników – o ile nie jest to sprzeczne z naszymi interesami. Przykre? Tak, ale prawdziwe. Jeśli o tym zapomnimy choćby na chwilę, inni brutalnie nam o tym przypomną. To w ramach realizacji własnych interesów możemy szukać prawdziwie optymalnych rozwiązań dla naszych partnerów. Wtedy taki sojusz będzie silny, ale będzie on istniał dlatego, że te interesy daje się pogodzić być może nawet do stopnia osiągnięcia efektu synergii, ale nigdy na odwrót – prawdziwe interesy nie powstają przez sam fakt zawiązania sojuszu. Kto myśli inaczej, myli skutek z przyczyną.
Lekcja 2: Każdy próbuje wykorzystać swoich partnerów.
Wchodzimy w relacje biznesowe nie dlatego, że się kochamy. Zaczynamy się lubić, bo wychodzą nam interesy. W każdej biznesowej relacji próbujemy zaprząc drugą stronę do pracy na naszą rzecz. Owszem, dajemy najczęściej coś w zamian, ale uważamy, że to, co dajemy, znaczy dla nas mniej, niż to, co dostajemy od drugiej strony. W naszej wizji jednak zyskujemy na tej wymianie, inaczej nie decydowalibyśmy się na nią.
Każda ze stron kontraktu wchodzi w niego, bo uważa, że w ten sposób zaprzęga – jak wołu – drugą stronę do realizacji swoich planów. Interesy stron są częściowo zbieżne i współpraca polega na tym, że obie strony na niej korzystają. Przynajmniej do czasu. Każda ze storn ma bowiem tendencję do tego, brać jak najwięcej jak najmniejszym kosztem. Widzimy to doskonale w relacjach międzynarodowych okresu początku drugiej kadencji Trumpa, który otartym tekstem komunikuje nam, że świat oparty na zasadach, wartościach i prawie już nie istnieje i liczy się tylko brutalna siła. Ale czy w biznesie było kiedyś inaczej? Walka o przetrwanie, władzę, rozwój, wpływy, pieniądze ma to do siebie, że istnienie realnych wspólnych interesów jest bazą, a przyjaźń, miłość, zaufanie, wartości, prawo – nadbudową, które pełnią wobec nich funkcję wyłącznie wtórną i służebną. Jest to wizja mało romantyczna, ale nie można jej odmówić prawdziwości.
Lekcja 3: Słabszy gracz może postawić się silniejszemu
Nikt o zdrowych zmysłach nie ma wątpliwości, że w do niedawna istniejącym faktycznym sojuszu USA z Ukrainą, ta ostatnia byłą stroną nieporównywalnie słabszą i bardziej zagrożoną. A jednak okazuje się, że w ramach jednego bloku – pytanie, czy on jeszcze istnieje – partner słabszy może negocjować z potężniejszym i nie musi ulec jego presji. Potężniejszej Ameryce wydawało się, że może dyktować warunki Ukrainie. Patrzyli Amerykanie z pogodą na biednych Ukraińców, których już kolonizowali. Nagle okazało się, że strona zdecydowanie słabsza, która posiada jednak na określonych polach realne atuty i sprawczość przekładającą się na siłę, może postawić się nawet USA. Bo co zrobił Żeleński? On odmówił oddania zasobów mineralnych Ukrainy, odmówił uznania strat terytorialnych i odmówił zaprzestania walk bez realnych gwarancji bezpieczeństw. Żądania amerykańskie oznaczały faktycznie kapitulację Ukrainy, a ta powiedziała: sprawdzam!
Co się okazało? Okazało się to, o czym pisałem już wielokrotnie: że gracz o wiele słabszy nie musi ulec silniejszemu. Że potężna przewaga jednej strony może być wykorzystana przeciwko niej. Pisałem o tym, że można podnosić koszty drugiej stronie albo wykorzystać przewagę w zakresie informacji lub organizacji i przeciwstawić ją przewadze finansowej w sporze: od rozwodów, przez spory korporacyjne, po wojny między państwami. Okazuje się, że mając realne zdolności w jakiejś sferze (milion żołnierzy pod bronią, przemysł drogowy i rakietowy, zapasy broni i amunicji) można realnie bronić się przed zakupami kogoś, kto dużo krzyczy, ale nie ma realnych narzędzi sprawczych.
Lekcja 4: Sojusznicy się zmieniać, a spółki rozpadają
Nic nie jest dane raz na zawsze. Dzisiaj z kimś się procesujemy, ale jutro możemy robić wspólne interesy. Dzisiaj jesteśmy kochającym się małżeństwem, a jutro możemy być śmiertelnymi wrogami. Dzisiaj jesteśmy wspólnikami, ale jutro się pokłócimy i będziemy ze sobą walczyć. To realne interesy (które definiujemy tylko częściowo uwzględniając wartości i emocje) definiują nasz obecne sojusze i relacje, a nie na odwrót. Spółki się rozpadają, wspólnicy odchodzą, zakładają nowe firmy. Małżeństwa się rozstają, grupy społeczne raz ze sobą walczą, kiedy indziej się popierają. Firmy raz ze sobą ostro konkurują, a kiedy indziej się łączą, żeby konkurować z innymi. Nic nie jest dane raz na zawsze, a zmieniająca się rzeczywistość pociąga za sobą zmieniające się sojusze, umowy i relacje.
Lekcja 5: Wygląd jednak ma znaczenie
Co by nie powiedzieć o wytrwałości Żeleńskiego, pokazuje on nam, że to, co było jego znakiem rozpoznawczym – zielony dresik z trójzębem – mogło być kiedyś “cool”, ale dzisiaj jest już “wiochą”. To, jak mówimy (sprzeczka po angielsku z amerykanami na oczach całego świata stawia kogoś mówiącego słabiej od nich po angielsku w słabszej z góry pozycji), ale także to, jak wyglądamy – ma znaczenie. Nasz wygląd, to, co sobą prezentujemy, jakie robimy wrażenie, czy jesteśmy umyci, czy nasze ubrania są czyste i wyprasowane – jest odbierane przez publikę i drugą stronę. To się liczy i w ostrej dyskusji w pokoju pełnym ludzi w garniturach, nie warto być jedynym gościem w dresie – no chyba, że jesteś Elonem Muskiem i wydajesz właśnie polecania swoim prawnikom.
Jeśli jednak nie masz takiej przewagi nad drugą stroną, okaż jej szacunek i pakaż się jako ktoś, kto budzi szacunek. Nikomu nie ujmując, ale przebierając się za hydraulika w rozmowach z Trumpem nie wpływa się podprogowo na niego w sposób budzący szacunek.


WYDŁUŻONY URLOP MACIERZYŃSKI
19 marca 2025 r. wejdą w życie nowe przepisy dotyczące uzupełniającego urlopu macierzyńskiego. W mediach na pewno spotkaliście się z określeniem, że jest to urlop przewidziany dla rodziców wcześniaków, oczywiście jest to prawdą, choć niepełną. Z tego urlopu mogą bowiem skorzystać również rodzice dzieci, które urodziły się we właściwym terminie, lecz ze względów zdrowotnych wymagają hospitalizacji.
Kiedy przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego? Przeczytajcie sami!
Zacznijmy jednak od początku. Urlop macierzyński przysługuje matce dziecka (choć nie tylko). Jego wymiar jest uzależniony od liczby urodzonych dzieci przy jednym porodzie. I tak w przypadku kiedy matka urodzi 1 dziecko ma 20 tygodni urlopu macierzyńskiego, a w przypadku urodzenia bliźniąt jest to 31 tygodni.
Przepisy, które mają wejść w życie dają uprawnienie rodzicom do wydłużenia czasu urlopu macierzyńskiego. Aby móc z niego skorzystać, muszą zajść określone przesłanki, które opiszę Wam niżej. Dla ułatwienia podzieliłam je na 3 części, zależne od konkretnej sytuacji dziecka.
CZĘŚĆ I
Jeżeli dziecko urodzi się:
a. przed ukończeniem 28 tygodnia ciąży
lub
b. z masą urodzeniową nie większą niż 1000 g
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 15 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce do 15 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 25 tygodniu ciąży. Bezpośrednio po urodzeniu przebywało w szpitalu przez 8 tygodni, tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 8 tygodni.
CZĘŚĆ II
Jeżeli dziecko urodzi się:
- po ukończeniu 28 tygodnia ciąży i przed ukończeniem 37 tygodnia ciąży
i
- z masą urodzeniową większą niż 1000 g
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 8 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce do 8 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 32 tygodniu ciąży i ważyło 1500g. Bezpośrednio po urodzeniu przebywało w szpitalu przez 3 tygodnie, tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 3 tygodni.
CZĘŚĆ III
Jeżeli dziecko urodzi się:
- po ukończeniu 37 tygodnia ciąży
i
- będzie hospitalizowane co najmniej dwa kolejne dni, z czego jeden z tych dni przypadnie w okresie od 5 do 28 dnia po porodzie
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 8 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce od 5 dnia do 8 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 38 tygodniu ciąży. Wyszło ze szpitala po 3 dniach od porodu i ponownie do niego trafiło 10 dni po porodzie. W trakcie drugiego pobytu w szpitalu przebywało 3 tygodnie. Tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 3 tygodni.
Na pewno zwróciliście uwagę na to, że w każdym z omawianych przypadków wskazuję, że prawo do wydłużenia urlopu macierzyńskiego przysługuje rodzicom. Zarówno matka dziecka, jak i ojciec może skorzystać z tego uprawnienia. Jedna uwaga, nie mogą z tego skorzystać oboje.
Co dzieje się w przypadku, kiedy w szpitalu przebywa więcej niż jedno dziecko, czy te okresy pobytu sumują się ze sobą?
Pewnie niektórzy z Was zadają sobie pytanie, co w przypadku urodzenia bliźniąt? Czy jeżeli każde z nich jest hospitalizowane, to na każde z nich rodzice mogą skorzystać z dodatkowego urlopu macierzyńskiego? Niestety nie. Przy ustalaniu wymiaru uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w takim przypadku należy uwzględnić wagę dziecka o najniższej masie urodzeniowej oraz okres pobytu w szpitalu dziecka najdłużej hospitalizowanego.
Czy trzeba spełnić jakieś formalności?
Uzupełniający urlop macierzyński jest udzielany jednorazowo na wniosek składany w terminie nie krótszym niż 21 dni przed zakończeniem korzystania z urlopu macierzyńskiego.
Oczywiście pracodawca jest obowiązany uwzględnić ten wniosek.
Co w przypadku kiedy dziecko przebywa w szpitalu niepełne tygodnie np. 3 tygodnie i 3 dni, wówczas te dni pobytu zaokrągla się w górę do pełnego tygodnia. W przypadku wyżej podanym rodzicom przysługiwałyby prawo do wydłużenia urlopu o 4 tygodnie.
Uważam te nowe przepisy za słuszne rozwiązanie i krok ustawodawcy w stronę rodziców.
A Wy co sądzicie o tej zmianie?


KTO CIERPI NA KONFLIKCIE MIĘDZY WSPÓLNIKAMI?
Konflikty między wspólnikami są zjawiskiem naturalnym i nie ma żadnego sensu udawać, że ich nie ma, ani też – gdy już się rozpoczną – zamiatać ich pod dywan. Konflikt jest jak burza – zjawisko atmosferyczne, które samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe, a przydarza się w określonych okolicznościach. Wyłącznie od nas zależy, czy będzie dla nas okazją do przetestowania dotychczasowych relacji i wyciągnięcia konstruktywnych wniosków w celu ich wzmocnienia, czy też będzie akceleratorem niekorzystnych zmian i procesów, które pociągną całą spółkę na dno. Kto może zyskać, a kto ucierpień na konflikcie między wspólnikami?
Kto jest stroną konfliktu wspólników?
Wbrew pozorom, to pytanie nie jest takie łatwe. Oczywiście, że stronami są skonfliktowani wspólnicy. Ale takie stwierdzenie niczego nam nie wyjaśnia. Z prawnego punktu widzenia, gdy dochodzi np. do zaskarżania uchwał, stroną pozwaną nie jest drugi wspólnik, który głosował w sposób, który nam nie odpowiada, ani osoba, która na takiej uchwale zyskała. Stroną pozwaną przy zaskarżeniu uchwały jest bowiem sama spółka, którą będzie reprezentował defensywnie zarząd bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie. Musimy tu więc ściśle rozróżnić strony toczącego się postępowania, od rzeczywistych stron posiadających przeciwstawne interesy.
Widzimy więc, że do konfliktu wspólników czasami “mimochodem” wciągane są bezpośrednio osoby, które wolałyby zachować neutralność, albo takie, których interesy nie pozostają w bezpośrednim związku z interesami stron konfliktu. Stronami w takim rozumieniu będą główni menadżerowie spółki, jej zarząd, kluczowi pracownicy, ale również kontrahenci, wierzyciele, spółki od niej zależne, a nawet przedstawiciele lokalnych wspólnot, samorządów, gdy w grę wchodzą istotne miejsca pracy.
Konflikt wspólników ma tendencje do tego, żeby obejmować swoim zasięgiem i skutkami coraz szersze kręgi osób, na które wpływa najczęściej w sposób negatywny. Takie osoby czasami stają się bezpośrednio stroną danego postępowania, mimo że wobec konfliktu chciałyby pozostać neutralne (jak przypadku spółki pozwanej przez zaskarżenie uchwały), a kiedy indziej przez dewastujący wpływ konfliktu na ich sytuację prawną lub emocjonalną.
Kto cierpi na konflikcie wspólników?
Na konflikcie wspólników cierpią najczęściej pozostali wspólnicy, pracownicy i wszyscy tzw. “interesariusze” spółki. Dlaczego? Dlatego, że część zasobów organizacji jest rzucana nie do realizacji jej celów, ale do wzajemnego zwalczania się wspólników. Spółka może stać się zakładnikiem jednego lub kilku wspólników, którzy będą blokować jej rozwój lub wręcz sabotować jej pracę chcąc w ten sposób szantażować pozostałych w celu nakłonienia ich do akceptacji ich postulatów.
Załoga, a przyjemniej część wyższej kadry zostanie postawiona przed konfliktem lojalnościowym, który ma destrukcyjny wpływ na morale i kreatywność. Kluczowi pracownicy takiej spółki nie będą skupiali się na realizacji dalekosiężnych celów, ale raczej będą skupieni na walce o przeżycie. Będą pokazywali “profesjonalizm” w złym rozumieniu tego słowa, co przekuje się na symulowanie pracy kosztem raportowania. Będą oni musieli się mierzyć już nie tylko ze stawianymi przed nimi zadaniami, ale z wyborem, którego by nie chcieli musieć dokonywać: komu być lojalnym. W takich konfliktach szerzy się donosicielstwo, ładnie zwane obecnie sygnalizowaniem, szpiegowanie, szukanie haków i osłon własnych części ciała. Organizacja choruje.
Na konflikcie wspólników będą cierpiały rodziny: zarówno samych wspólników, jak i rodziny pracowników spółki. Niepewność jutra, zagrożenie procesami cywilnymi, być może karnymi, lub choćby utratą pracy przekłada się na całość relacji człowieka i nie ma siły, by w mniejszym lub większym stopniu nie przełożyło się to na jakość życia tych ludzi, a przez to ich rodzin. Stres wywołany zagrożeniami ekonomicznymi, prawnymi i konfliktem lojalnościowym ma wpływ destrukcyjny na utożsamianie się z organizacją, na gotowość do pracy, zaangażowanie, niszczy tkankę społeczną w samej spółce.
W końcu pokrzywdzeni są kontrahenci spółki, którzy zaczną odczuwać spadek jakości, być może płynności finansowej. Zaczną się problemy, a w pewnym momencie uznają oni, ze bardziej opłaca im się uciąć współpracę i odejść, by nie dostać rykoszetem. Dla spółki będzie to fatalne w skutkach.
Pomijam już koszty wizerunkowe, finansowe i organizacyjne takiego destrukcyjnego konfliktu. Są one kolosalne, często nie do nadrobienia. A w połączeniu z bardzo niskim stopniem zaufania społecznego w Polsce w ogóle, przyczyniają się do tego, że jesteśmy podejrzliwi i apatyczni.
Czy to znaczy, że mamy nie walczyć o swoje?
Nie, absolutnie nie! O swoje można i trzeba walczyć. Ale niech to będzie przede wszystkim walka z problemem, a nie z człowiekiem. Spróbujmy podzielić człowieka od problemu i wspólnie z tym człowiekiem pokonać problem. Na tym polegają negocjacje rzeczowe i taka jest istota mediacji gospodarczych, których jestem gorącym zwolennikiem, a od niedawna sam prowadzę je również jako mediator.
Chciałbym być jasno zrozumiany – nie mam nic przeciwko procesom sądowym. Ale uważam, że do sądu powinno się iść wtedy, kiedy sami – pomimo szczerych prób – nie rozwiążemy naszych problemów. Poddanie sprawy pod rozstrzygniecie sądu powinno być ostatecznością.
Zapraszam serdecznie do kontaktu wszystkich, którzy mają w swoich spółkach problemy: od komunikacyjnych między wspólnikami, po jawne już konflikty. Postaram się pomóc Wam je rozwiązać. Ja i mój zespół mamy w tym doświadczenie.


DLACZEGO DO MEDIACJI CIĄGLE TRZEBA ZACHĘCAĆ?
Wczoraj miałem na LinkedIn przyjemność wymienić kilka uwag z notariuszem, który komentował mój wpis o mediacji w sprawach gospodarczych, konkretnie dotyczący sporów korporacyjnych, w tym sporów między wspólnikami. Ja wychwalałem zalety mediacji, a on zadał mi trafne, chociaż bardzo irytujące pytanie: skoro mediacja jest taka fajna, to dlaczego trzeba do niej zachęcać? Przecież gdyby była efektywna, ludzie by się sami na nią decydowali. Jako przykład efektywnej regulacji podał notarialne poświadczenie dziedziczenia, którego reklamować nie trzeba, gdyż przyjęło się pięknie samo. Skłamałbym, gdyby powiedział, że nie mogłem zasnąć po tej wymianie zdań, ale uświadomiła mi ona kilka bardzo ważnych kwestii. Podzielę się nimi teraz.
Mediacje. Czy ludzie dokonują racjonalnych wyborów?
Jeszcze do niedawna założenie racjonalności człowieka było jednym z dogmatów ekonomii. Dzisiaj powoli się od tego odchodzi. W dobie ciągłego jawnego podprogowego oddziaływania na naszą percepcję, a nawet kreowania naszych potrzeb, trudno mowić o wyborach w pełni racjonalnych. Wystarczy przyjrzeć się kampaniom wyborczym, by uświadomić sobie, że przedmiotem debaty są zwulgaryzowane tematy zastępcze, a ludzie podejmują decyzje raczej pod wypływem emocji, niż racjonalnej analizy. Dzieje się tak dlatego, że mają przesyt danych, z których większość jest niskiej jakości lub wręcz zamęcza obraz. Obraz ten – we współczesnym świecie – byłby i tak często zbyt skomplikowany, by można było go dogłębnie zrozumieć. Jestem skłonny przyjąć, że element racjonalny istnieje, lecz tylko niektóre jednostki próbują z niego realnie korzystać, a i tak muszą w tym celu desperacko unikać medialnego szumu i potoku własnych myśli i chwytać racjonalność niczym powietrze po wynurzeniu się z wody. Większość z nas nie robi nawet tego. Tak wiec argument, że gdyby mediacja była efektywna, to racjonalnie myślący ludzie z pewnością sami by ją wybrali, w ogóle do mnie nie przemawia. Nie oznacza to jednak, że mediacja nie jest racjonalnym wyborem. Jest nim jak najbardziej. To ludzie, którzy ją apriorycznie odrzucają dokonują wyborów nieracjonalnych.
Dlaczego więc do mediacji trzeba ludzi namawiać?
Jakie są zalety mediacji?
Okazuje się jednak, że do końca tak nie jest. Otóż, w wielu krajach, szczególnie tych o utrwalonych cechach kupieckich i szacunku dla pragmatycznych rozwiązań, mediacja jest bardzo popularna i traktowana jako pierwszy wybór przed procesem sądowym. O zaletach mediacji pisałem już nie raz, nie będę teraz ich powtarzał w całości – poniżej znajdują się linki do innych moich artykułów na ten temat. W punktach wymienię jedynie najważniejsze zalety mediacji: 1) jest tania; 2) jest szybka; 3) skupia się na problemie, a nie na przeciwniku – oddziela problem od osoby; 4) sprzyja budowaniu zaufania i relacji; 5) ma na celu rozwiązanie problemu, a nie rozstrzygniecie sporu; 6) nie wzbudza potrzeby rewanżu; 7) pozwala zaoszczędzić energię i emocje.
Czemu trzeba namawiać do mediacji?
Mediacja jest oczywiście dobrowolna, więc przez namawianie nie mam na myśli zmuszania kogokolwiek, ale raczej edukację i sugerowanie najlepszego rozwiązania. Nikogo do mediacji zmusić jednak nie wolno.
Czemu więc tak skuteczne i proste narzędzie nie jest w Polsce pierwszym wyborem? Czemu trzeba do mediacji ludzi namawiać? Przyczyn jest kilka. Zacznijmy od historii. Nasza świadomość historyczna budowana jest na warcholskiej kulturze szlacheckiej utrwalonej w literaturze i kinie. W tej kulturze właśnie sądzono się przez sześć pokoleń o przysłowiową gruszę na miedzy. Organy państwowe zostały zawłaszczone do rozstrzygania nieraz absurdalnych sporów. Dostęp do takiego sądownictwa był jednak przywilejem klasowym i prawo do prowadzenia takich procesów było przejawem prestiżu, władzy, wyższości, zamożności itd.
Do dzisiaj dla wielu osób dostęp do sądu i skierowanie do niego sprawy jest przejawem i możliwością doznania takiego uznania ze strony państwa. Idę do sądu! Jestem ważny! Zostanę potraktowany jak obywatel! Sąd zajmie się moją sprawą! Będę wysłuchany! Pokonam przeciwnika! To są myśli i emocje, które są związane z pójściem do sądu. W dodatku, dla wielu osób zaprzęgnięcie państwa w swój prywatny spór jest przyczyną poczucia sprawczości. Płacą podatki i teraz państwo ma działać w ich interesie. Niech się wszyscy zajmują ich sprawą!
Nie bez znaczenia jest również historia ostatnich 200 lat, która nie sprzyjała budowaniu ogólnego poczucia zaufania, więzi społecznych, ani przede wszystkim poczucia odpowiedzialności za własne życie i własne sprawy. Wprost przeciwnie, zbudowała się postawa roszczeniowa wobec państwa i postawa podejrzliwości wobec ludzi.
Co więcej, nasz kultura epatuje gloryfikacją walki do końca, nawet – a może przede wszystkim – o przegraną sprawę. Nie ceni się umiejętności załatwienia sprawy, rozwiązania problemu, zaufania i współpracy, a chwali się nieustępliwość, zawziętość, szafowanie wielkimi słowami, frazes, płytkość i postawę nieprzejednaną, jako moralnie jedynie słuszną, zamiast pragmatycznego załatwienia sprawy. Trzeba przy tym jasno stwierdzić, że koszty mają tu trzeciorzędne znaczenie, choćby były katastrofalnie duże.
Mediacja oznacza przejęcie odpowiedzialności za własne sprawy
W sądzie Kowalski może mieć postawę roszczeniową. On do sądu idzie, pozywa Nowaka, płaci i wymaga. Niech teraz adwokaci gadają, a sędzia się głowi, jaki wydać wyrok. Jak wygra, będzie się cieszył, że Nowaka pokonał, a jak przegra, zawsze będzie mógł zrzucić winę na adwokatów lub sędziego. Jakie to jest łatwe!
W mediacji tak łatwo nie będzie. Nikt za Kowalskiego pracy nie wykona. Prawnicy mogą mu pomóc, ale to on będzie musiał zmierzyć się z problemem, szukać sposobów jego rozwiązania, poszukiwać z Nowakiem płaszczyzn wzajemnych korzyści i zrozumienia. W mediacji zmieniamy sposób myślenia – z konfrontacyjnego na pragmatyczny. Zamiast próbować pokonać przeciwnika argumentami, które z istotą problemu mają często niewiele wspólnego, trzeba problem obejrzeć, wspólnie rozbroić i próbować tak ukształtować wspólną rzeczywistość, żeby przyniosła korzyści dla obu stron. Wymaga to jednak rezygnacji z pieniactwa, konfrontacji i pieszczenia własnego ego.
Bez obaw, mediacja nie oznacza, że brakuje nam odwagi lub asertywności!
Jest wprost przeciwnie. Mediacja oznacza właśnie odpowiedzialność, odwagę i asertywność. Tu nie chodzi o proste pójście na ustępstwo, które może być uznane za porażkę. Mediacja sprzyja właśnie budowaniu asertywności wobec problemu, ale otwartości wobec potrzeb drugiego człowieka. Pozwala załatwić sprawę w sposób konstruktywny, budować relację i zyskać poczucie prawdziwej sprawczości. Często pierwszy raz w życiu. I dotyczy to nie tylko mediacji w sprawach gospodarczych, korporacyjnych, ale przede wszystkim również w sprawach rodzinnych i pracowniczych.
Jeśli więc słyszę, że do mediacji trzeba namawiać, bo nie jest efektywna, mogę się tylko uśmiechnąć. Ona jest znacznie bardziej efektywna, niż proces sądowy. Pozwala nam jednak – i wymaga jednocześnie – zmierzenia się z istotą problemu, a nie tematami zastępczymi. Wymaga tego, byśmy pracowali nad tym sami, a nie bili się przez wybranych rycerzy, jak w średniowieczu.
Do mediacji trzeba namawiać ludzi, tak, ale głównie w Polsce, gdzie widoczne są jeszcze nawyki i schematy myślenia wyrobione przez ostatnie 400 lat. One tak szybko nie znikną, ale uważam, że ich miejsce jest w odległej przeszłości, a głęboki sens ma praca promowaniem i edukacją w odniesieniu do mediacji jako najbardziej efektywnej formy rozwiązywania sporów.


CZYM MY SIĘ ZAJMUJEMY? DZISIAJ KILKA SŁÓW O NAS
Każda firma ma coś, czym się wyróżnia. Coś, co ją identyfikuje – choćby wyłącznie w zamyśle jej właścicieli. Myślę, że każda kancelaria powinna umieć odpowiedzieć na pytanie, czym różni się od konkurencji. Takie pytanie postanowiłem postawić – i publicznie na nie odpowiedzieć. Zatem – do dzieła!
Nasze specjalizacje
Każde z nas specjalizuje się w innej dziedzinie prawa. Już po tematach naszych wpisów widzicie, że Mecenas Rybarska zajmuje się głównie prawem rodzinnym, a Mecenas Jantczak – prawem pracy. Ja zajmuję się prawem gospodarczym, tj. prawem handlowym, prawem spółek i własności intelektualnej. Najbardziej jednak lubię mediacje i negocjacje związane z rozwiązywaniem konfliktów. Wśród sporów z kolei – najbardziej lubię spory korporacyjne, spory między wspólnikami i konflikty w firmach rodzinnych.
Kiedyś naukowo zajmowałem się prawem rynku kapitałowego, w tym instrumentami finansowymi. Swoją pracę doktorską poświęciłem opcjom walutowym. Prowadzę do dzisiaj sprawy sądowe przeciwko bankom, w których te instrumenty grają rolę główną.
Prowadzę również sprawy karne i karne skarbowe.
Co nas wyróżnia?
Jak widzicie każde z nas najlepiej czuje się w innej dziedzinie prawa. Rzadko jednak zdarza się, że jeden Klient ma problem ograniczający się tylko do jednego zagadnienia. Jeśli ktoś tak to widzi, najczęściej patrzy nieuważnie i czegoś nie dostrzega. My – dzięki naszemu zróżnicowaniu, odmiennym drogom zawodowym i doświadczeniu – potrafimy spojrzeć na Klienta i jego problemy w sposób szeroki, a dzięki temu – lepiej mu doradzać.
Jeśli ktoś myśli, że prawo gospodarcze nie przenika się z rodzinnym, niech spróbuje poprowadzić rozwód przedsiębiorców. A może nie przenika się z prawem pracy? Z tego, co kojarzę, firmy czasem zatrudniają pracowników.
Każdą sprawę prowadzi u nas jeden prawnik, ale zawsze jest ona omawiana przez cały zespół. Pomagamy sobie, przyglądamy się sprawom, dyskutujemy o nich. Dzięki temu mamy pewność, że “obejrzymy” je z każdej strony.
Doświadczenie w negocjacjach i mediacjach
Jeśli miałbym wyróżnić tę umiejętność, która wyróżnia nas najbardziej na tle innych kancelarii, to bardzo bogate i różnorodne doświadczenie negocjacyjne. Od kilkunastu lat zajmuję się negocjacjami. Zaczynał od prostych umów, ale szybko zacząłem obsługiwać start upy, dla których prowadziłem negocjacje z inwestorami prywatnymi i funduszami inwestycyjnymi. Wśród nich były też takie, które operowały środkami publicznymi.
Następnie prowadziłem kilkadziesiąt sporów w średnich firmach. Wiele z nich to były firmy rodzinne. Były też spółki, których wspólnicy byli dla siebie względnie obcymi osobami. Potem pojawiły się procesy inwestycyjne i negocjacje w trakcie rozwodów, w których pojawiały się firmy i udziały w nich.
W tych wszystkich sprawach mogłem osiągnąć bardzo dobre wyniki dzięki 3 elementom: 1) holistycznemu podejściu do sytuacji Klientów; 2) umiejętnościom negocjacyjnym; 3) słuchaniu rad tych, którzy lepiej ode mnie znają się na prawie rodzinnym i prawie pracy.
Gdy myślałem już, że o negocjacjach wiem bardzo dużo, poszedłem na Studia Podyplomowe z Negocjacji, Mediacji i Alternatywnych Metod Rozwiązywania Sporów na Uniwersytecie Warszawskim. Ten wspaniały kurs bardzo poszerzył moją perspektywę na istotę negocjacji, zmienił moje podejście i przekonał mnie do mediacji.
Na tym jednak nie koniec. W zeszłym roku razem z Mecenas Adrianną Rybarską skończyliśmy Podyplomowe Studia z Psychiatrii i Psychologii Sądowej na Uniwersytecie Łódzkim. Powiem tylko tyle- było warto!


URZĄD SKARBOWY I TAJEMNICA MEDYCZNA. BRZMI ZNAJOMO?
Kancelaria Jakubiec i Wspólnicy reprezentuje spółkę medyczną zajmującą się medycyną estetyczną. Spółka ta poddawana jest kolejnym kontrolom przez różne instytucje. Szczególnie przykry wpływ ma jednak działanie jednego z Urzędów Celno Skarbowych, który prowadząc kontrolę – do czego ma pełne prawo – żąda ujawnienia informacji stanowiących tajemnicę lekarską. Co dokładnie? Urząd prosi o przedstawienie mu całej dokumentacji medycznej wraz ze wszystkimi danymi pacjentów – imionami, nazwiskami, peselami, adresami, rozpoznaniami chorób, diagnozami, zdjęciami (tak!), opisami leczenia, a także kwestiami objętymi tajemnicą przedsiębiorstwa, jak choćby ustawieniami lasera i szczegółami zastosowanych technik, które mogą interesować wyłącznie konkurencję. Czemu Urząd tego żąda? Ponieważ chce ustalić, czy świadczenia medyczne udzielane przez spółką nie są przypadkiem usługami kosmetycznymi. Jaka jest różnica? Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Świadczenia medyczne są zwolnione z VAT, a kosmetyczne podlegają VAT.
Tajemnica medyczna – co to jest i kogo chroni?
W pewnym uproszczeniu – jest to szereg norm prawnych, które stawiają dobro pacjenta ponad interesami innych osób i ponad uprawnieniami różnych instytucji, w tym organów państwowych. Tym dobrem chronionym jest prawo pacjenta do tego, by informacje o jego stanie zdrowia były objęte tajemnicą i nie “fruwały” po urzędach, facebookach i prywatnych firmach. Obowiązek zachowania w tajemnicy tego, czego lekarz dowiedział się od pacjenta, co sam zauważył, a także tego, jak przebiegało leczenie jest świętością. Jest to pewna umowa społeczna, która zapewnia nam prawo do intymności, godności i prywatności. To dlatego pacjent ma prawo upoważnić określone osoby do udzielania im informacji o jego stanie zdrowia lub do wydawania mim odpisów dokumentacji medycznej. Ma to również zachęcić pacjentów do szczerości wobec lekarzy, bo ona jest potrzebna w zapewnieniu im odpowiedniej opieki medycznej. Można więc powiedzieć, że obowiązek zachowania tajemnicy medycznej i prawo pacjenta do zachowania jego danych w tajemnicy, są fundamentem skutecznego leczenia całego społeczeństwa, ale i podstawą zachowania godności każdego z nas.
Chcę być dobrze zrozumiany: tajemnica medyczna nie działa tylko w ten sposób, że chroni informacje o pacjentach przed jego wścibskimi sąsiadami, którzy się odbijają od wielkiej ściany, za którą jest już tajemnicze “państwo”, które instytucje są ze sobą wymieszane. To nie tak, że jak zostawicie swoje dane u lekarze, to w dowolny sposób wszystkie podmioty publiczne: od hycla, po urzędnika skarbówki wchodzą sobie “w system” i mają pełen dostęp i widzą: “no proszę, Kowalski nie zapłacił mandatu, ale za to ma przepuklinę…”. Nie. System jednolitej władzy państwowej runął wraz z komuną i państwo działa teraz przez swoje organy i instytucje w granicach prawa i na jego podstawie. A tajemnica medyczna może być ujawniona wyłącznie w przypadkach przewidzianych przez prawo i tylko osobom do tego upoważnionym. I w tym przypadku “wścibski urzędnik” powinien być potraktowany tak samo, jak ciekawski sąsiad. Ale o tym będzie niżej.
Granica między medycyną estetyczną a kosmetologią
Nie jestem ani lekarzem, ani kosmetologiem. Z mojego doświadczenia jako adwokata wynikają jednak trzy spostrzeżenia: 1) granica ta jest nieostra; 2) o zakwalifikowaniu danej procedury / świadczenia jako medycznego nie decyduje tylko zastosowana technika lub narzędzia, ale istnienie wskazań medycznych do leczenia z użyciem takiej techniki. Innymi słowy: są przypadki, w których fizycznie takie samo działanie lekarza (osoby wykonującej zabieg medyczny na zlecenie lekarza) będzie uznane za procedurę medyczną, gdy są ku temu wskazania medyczne. Takie samo działanie w innym przypadku może być uznane za pozbawione takiej cechy i wówczas nie będzie uznane za świadczenie medyczne, gdy wskazań medycznych ku temu brak; 3) istotne jest, czy dochodzi do przerwania tkanek trwałych, jak skóra właściwa, chociaż jasne jest, że można leczyć choćby farmakologicznie bez ingerencji w tkanki głębokie – tutaj pewnie coś pokręciłem – wiem 😉
Wskazania medyczne
Najważniejsze jest jednak istnienie wskazań medycznych. I teraz zaczyna się zabawa – czym one są i jak ocenić, czy zostały spełnione. Oczywiście, logicznie błędne byłoby ustalenie, że mamy do czynienia ze świadczeniem medycznym, skoro przeprowadzono procedurę medyczną. Szanujmy sami siebie i naszych partnerów z Urzędów Celno Skarbowych. Tak łatwo to nie przejdzie. Trzeba się bowiem cofnąć o krok (wyjść przed nawias) i zapytać, czy były ku temu wskazania medyczne. Dopiero ich istnienie daje prawo do uznania, że dany “zabieg” był świadczeniem medycznym. Takie wskazania medyczne mogą być bardzo różne. W szczególności w medycynie estetycznej albo chirurgii plastycznej mogą one mieć swoje źródło “zewnętrzne” wobec ich wąskiego przedmiotu zainteresowania. Pewien wybitny chirurg plastyczny powiedział mi kiedyś, że on nie leczy twarzy, ani skóry, tylko pacjenta. On leczy człowieka. Jeśli dobro i zdrowie człowieka wymaga operacji nosa, to on nie leczy nosa, ale właśnie pacjenta poprzez operację plastyczną nosa. A wskazania medyczne do takiej operacji mogą być różne: laryngologiczne, gdy ma krzywą przegrodę, może pulmonologiczne, gdy wskutek wady nosa do płuc dostaje się za mało powietrza, co może przekładać się na wskazania kardiologiczne, a te na kolejne.
Wskazania psychologiczne i psychiatryczne to też wskazania medyczne
I tu przechodzimy do sedna: tak, wskazania psychologiczne i psychiatryczne również są podstawą do leczenia estetycznego. Ma to szczególne znaczenie, gdy pewna niedoskonałość wyglądu – obojętne wrodzona, czy nabyta – ma wpływ na ocenę jakości życia, poczucie własnej wartości, funkcjonowanie w środowisku, subiektywną zdolność do nawiązywania i podtrzymywania kontaktów społecznych, czy też na choroby takie jak depresja. I dotyczy to zarówno typowej chirurgii plastycznej, jak i medycyny estetycznej.
Uprawnienia Urzędu Celno Skarbowego w ramach kontroli przedsiębiorcy
Oczywiste jest, że urząd w ramach kontroli może żądać od przedsiębiorcy dostępu do ksiąg, dokumentów, żądać wyjaśnień, udostępnienia listy kontrahentów, klientów, listy rachunków bankowych i danych na tych rachunkach. Uprawnienia urzędów prowadzących kontrole podatkowe są opisane w wielu ustawach, m.in. w ordynacji podatkowej. Nie jest to czas i miejsce na ich szczegółowe opisanie.
Chodzi jednak o to, że przepisy te są często ogólne, tzn. nie rozróżniają pewnych branż (bardzo upraszczam), a ich uprawnienia do kontroli przedsiębiorców nie uwzględniają specyfiki świadczonych przez nich usług. A przynajmniej nie czynią tego w odniesieniu do podmiotów medycznych. I tu zaczyna się problem. Z punktu widzenia Urzędu Celno Skarbowego prywatna klinika medyczna – w świetle przepisów o kontroli celno skarbowej – jest widoczna tak samo, jak każdy inny przedsiębiorca: sklep, hotel, restauracja itp. (tak, wiem, że upraszczam). Urzędnik, który nie ma wykształcenia prawniczego, albo prawa uczył się już dawno i zdążył zapomnieć, nie wie jednak, że: 1) Rzeczpospolita jest demokratycznym państwem prawa, a 2) organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa. Albo może i to wie, ale tego zupełnie nie rozumie. Jak to?
Dokładnie tak. Wbrew temu, co się może wielu osobom wydawać: wszystkie organy władzy publicznej dla każdego swojego działania potrzebują podstawy prawnej, a każde ich działanie musi się odbywać w ramach odpowiednio wszczętej procedury. To jeszcze wydaje się w miarę jasne. Ale schody zaczynają się tutaj. I w tym miejscu widzę wielkie oczy, zdziwienie, minę z podejrzliwym uśmiechem, który zdaje się mówić: “wiem, że oszukujesz, tylko jeszcze nie wiem, jak”. Co mam na myśli? To, że organy władzy publicznej są związane całym porządkiem prawnym Rzeczpospolitej Polskiej, a nie tylko tymi ustawami, które w nazwie mają instytucję, w której pracuje dany urzędnik. Wiem, że zabrzmiało to brutalnie i szorstko, ale do tego sprowadza się istota poważnego problemu.
Kolizja tajemnicy medycznej i uprawnień kontrolnych organów celno skarbowych
Dla każdego studenta I roku prawa jest jasne, że przepisy prawa są ze sobą sprzeczne, a jednym z podstawowych narzędzi pracy prawnika jest usuwanie tych sprzeczności w konkretnych stanach faktycznych w sposób chroniący nadrzędne wartości i spójność systemu prawnego. Jest kilka tak zwanych reguł kolizyjnych oraz zasad wykładni – nadawania treści – przepisów prawa. Wbrew temu, czego życzy sobie większość społeczeństwa, nie da się w prawie przewidzieć każdej sytuacji, dlatego trzeba z istniejących przepisów “wyciągać” treść i nadawać im sens. Czasem idzie to łatwo, czasem trudno.
W omawianym przypadku mamy oczywistą sprzeczność / kolizję norm, które z jednej strony dają urzędom skarbowym prawo kontrolowania przedsiębiorców i żądania dostępu do wszystkich dokumentów, a z drugiej zobowiązują lekarzy do zachowania w tajemnicy danych pacjentów. Jak tę sprzeczność rozwiązać? Możliwości są dwie: 1) uznać, że tajemnica medyczna nie obowiązuje w przypadku kontroli celno skarbowej i organy fiskalne mają prawo uzyskać wszystkie tajemnice medyczne pacjentów, by ustalić, czy lekarz prawidłowo płaci podatki; 2) uznać, że wartością nadrzędną jest dobro pacjentów i tajemnica lekarska obowiązuje w relacji z organami kontrolnymi tak samo, jak wobec każdego innego podmiotu i organy te nie mają prawa żądania ujawnienia jakichkolwiek danych pacjentów.
Opcja pośrednia
Możliwym rozwiązaniem pośrednim byłoby przedstawienie urzędowi danych zanonimizowanych, które pozwoliłyby na ocenę istnienia wskazań medycznych bez ryzyka ujawnienia tożsamości pacjentów. Opcja ta została jednak wykluczona przez Śląską Izbę Lekarską, która uznała w odpowiedzi na nasze pytanie, że jeśli organ kontrolny ma dane z rachunku bankowego i widzi, kto i Kidy płacił, to z łatwością będzie mógł powiązać to z danymi z dokumentacji medycznej, choćby zanonimiozwanymi, połączyć kropki i uzyskać wiedzę, kto i jakie miał schorzenie oraz jak je leczono.
Było to rozwiązanie, które sam rozważałem, jednakże nie sposób odmówić racji Izbie Lekarskiej. Jeśli Urząd miałby możliwość połączenia kropek, ochrona pacjentów byłaby iluzoryczna.
Kontrola i tajemnica medyczna – rozwiązanie problemu
Problem ten nie jest nowy. W sprawie bardzo podobnej do tej, którą obecnie prowadzę, wypowiedział się już Naczelny Sąd Administracyjny. Stwierdził on jasno, że w sytuacji takiej kolizji przepisów, pierwszeństwo należy dać przepisom chroniącym prawa pacjenta do zachowania informacji o jego stanie zdrowia i leczeniu w tajemnicy i obowiązkowi lekarskiemu do zachowania tejże tajemnicy. Oznacza to, że urzędy celno skarbowe, ani żadne inne w ramach kontroli, ani kontroli krzyżowej nie maja prawa żądania ujawnienia danych objętych tajemnicą medyczną.
Urząd nie widzi problemu i niszczy biznes
Jak reagują na tę informację urzędnicy? Ich miny już opisałem wyżej. Ale na tym się to nie kończy. Oni nie przyjmują tego do wiadomości i z subtelnością nosorożca potrafią wysyłać setki listów do pacjentów i innych osób, które płaciły za zabiegi medyczne i pod groźbą kary żądać od pacjentów (lub osób płacących za zabiegi) informacji: 1) jakie miały zabiegi, 2) czy i jakie były wskazania medyczne; 3) czy zdaniem pacjenta były to procedury medyczne, czy kosmetyczne (jakby zdanie pacjenta miało tu jakiekolwiek znaczenie).
Urzędnicy nie przyjmują do wiadomości, że mogą istnieć przepisy, które ograniczają ich uprawnienia! Mówią: przecież w tej sytuacji nie możemy prowadzić kontroli! I to jedno zdanie mówi więcej o wypowiadającym, niżby ten sobie życzył. Są bowiem dwa rodzaje państw: takie, w których urzędy mogą tyle, na ile im pozwala prawo (państwa demokratyczne) i takie, w których urzędy mogą wszystko (państwa totalitarne). Jeśli więc urzędnik uważa, że przepisy ustawowe go nie obowiązują, bo ograniczają jego uprawnienia kontrolne, to uprzejmie proponuję zorganizować mu publiczną zrzutkę na bilet w jedną stronę do Korei Północnej albo Rosji. Będzie się tam czuł, jak ryba w wodzie, będzie oddychał wolnością i sławił porządek. Póki co powinien zrozumieć, że mieszka i pracuje w Polsce i musi przestrzegać prawa polskiego nawet, gdy oznacza ono – o zgrozo!!! – że nie będzie mógł skontrolować każdego i w każdym wymiarze.
Żenujące jest działanie urzędników, którzy mając wiedzę i sygnał od przedsiębiorcy, że dziajałają bezprawnie, z premedytacją wysyłają dalej pisma z groźbą kary do wszystkich pacjentów kontrolowanego przedsiębiorcy, gdyż w ich rozumieniu pacjenci to kontrahenci i stosują do nich przepisy o kontroli krzyżowej. I za nic mają, że gwałcą prawo. Przykro mi, ale tak to nie działa. Przykro mi, ale właśnie popełniono przęstepstwo.
Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych – art 231 k.k.
This is Sparta! Czyli – drogi urzędniku – póki jesteś w Polsce, musisz przestrzegać polskiego prawa – całego!
Kto oglądał film “300” opowiadający romantyczną historię o subtelnych różnicach kulturowych między gościnnymi Spartanami, a odwiedzającymi ich Persami, ten wie, że w takiej sytuacji zamiast powitać ich chlebem i solą ze słowami “Gość w dom, Bóg w dom”, pewien Spartanin potężnym kopem pchnął posła perskiego w przepaść krzyczą: “Tu jest Sparta!”.
Za pomocą tej subtelnej metafory chciałem się zwrócić do każdego, kto myśli, że polskie prawo go nie obowiązuje. Obowiązuje każdego, w szczególności funkcjonariuszy publicznych, którzy łamiąc prawo łatwo mogą wypełnić znamiona przestępstwa przekroczenia uprawnień (art. 231 k.k.). Dotyczy to w szczególności żądania z wykorzystaniem aparatu państwowego ujawnienia danych objętych z mocy ustawy tajemnicą medyczną. I fakt, że regulacje te umieszczone są w ustawach, które z nazwy nie odnoszą się wprost do urzędów celno skarbowych, Krajowej Administracji Skarbowej lub jakiegoś podatku, nie ma tu najmniejszego znaczenia. Tak: uprawnienia urzędników w ramach realizowanych procedur kontrolnych kształtowane są przez całość porządku prawnego RP, a nie tylko przez ustawy, które są poświęcone bezpośrednio im. Jestem zażenowany, że muszę pisać o rzeczach rudymentarnych, ale rzeczywistość pokazuje, że jest to konieczne.
Złożyłem zawiadomienie o przekroczeniu uprawnień przez urzędników jednego z Urzędów Celno Skarbowych. Prokurator prowadzi śledztwo.
Urzędnicy przekroczyli swoje uprawnienia. Liczyli, że są bezkarni. Że wolno im wszystko. Mylili się.
Na skutek złożonego przeze mnie zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez urzędników jednego ze śląskich Urzędów Celno Skarbowych, prokurator wydał postanowienie o wszczęciu śledztwa. Uznał więc, że opisany przeze mnie stan faktyczny i prawny daje wysokie prawdopodobieństwo, że doszło do przekroczenia uprawnień. Gdyby uznał, że opisane przeze mnie działanie mieści się w granicach prawach, odmówiłby wszczęcia postępowania przygotowawczego.
Jeśli zainteresował Was ten temat, przeczytajcie również te teksty:


CO ROBIĆ, GDY DRUGA STRONA NIE CHCE ROZMAWIAĆ? CZĘŚĆ IV
W części III starałem się pokazać, że pewne zachowania mogą zachęcić drugą stronę do rozpoczęcia rozmów nawet, jeśli była temu niechętna. Napisałem też, że istotne jest zidentyfikowanie przyczyny takiej postawy. Jeśli będziemy wiedzieć, czemu dla drugiej strony negocjacje z nami są tak trudnym tematem, łatwiej będzie nam przekonać ją do zmiany podejścia. W części II pokazałem niektóre przyczyny braku gotowości do podjęcia rozmów. Opisałem w niej kilka z nich, ale nie napisałem nic o braku zaufania. O tym napiszę dzisiaj. Wg kolejności merytorycznej – powinna to więc być część IIa – i tak proszę ją potraktować. Dla porządku jedynie jeszcze wspomnę, że w części I przedstawiłem problem braku gotowości do podjęcia rozmów w ogóle oraz jego destrukcyjny wpływ na relację. Napisałem tam, że strona, której narzucane jest rozwiązanie, choćby nawet niezłe merytoryczne, będzie czuła się potraktowana protekcjonalnie, a szanse, że zaakceptuje je i będzie gotowa je przestrzegać, są niewielkie.
Zaufanie jest kluczowe
Zaufanie w naszej kulturze jest jednym z najważniejszych czynników określających jakość relacji. Jest wartością determinującą ich powstanie, przebieg i zakończenie. Zaufanie jest tym, na czym zależy nam najbardziej. Co ciekawe, w różnych kulturach, zaufanie ma różne pochodzenie. Są kultury oparte na zaufaniu relacyjnym, gdzie zaczynamy komuś ufać wskutek budowania relacji z nim i poznawania go. W innych kulturach zaufanie budowane jest wskutek wielokrotnego sprawdzania, jak druga strona wywiązuje się z przyjętych zobowiązań. Oczywiście, najczęściej mamy do czynienia z obecnością obu tych elementów, które występują w różnym nasileniu. Więcej na ten temat możecie przeczytać w świetnej książce Erin Meyer “Mapa kulturowa. Jak skutecznie radzić sobie z różnicami kulturowymi w biznesie.”.
Okazuje się, że to właśnie brak zaufania jest jednym z czynników, które wpływają na niechęć podjęcia negocjacji. Druga strona nie ufa nam i przez to nie jest gotowa do rozpoczęcia rozmów na temat, który dotyczy również jej. Efektem tego będzie broniła status quo, który może być daleki od optymalnego rozwiązania. Łatwo się domyśleć, że skutkiem takiej postawy będzie negatywne oddziaływanie na naszą sferę interesów, ale również na – o czym trzeba pamiętać – na jej sytuację. Strona staje się zależna od swojego negatywnego nastawienia, przez co oddziałuje na siebie, swojego partnera oraz na osoby trzecie.
Przyczyny braku zaufania
Przyczyn braku zaufania może być kilka. W tym miejscu przedstawię kilka z nich. Wybrałem je w oparciu o swoje doświadczenie, na które składają się sytuacje, w których znalazłem się sam lub te, o których czytałem lub słyszałem, ale które uznałem wartościowe. Moja lista z pewnością nie wyczerpuje wszystkich możliwości i nie jest to moim celem. Poprzez omówienie kilku przykładów chcę zilustrować istotę problemu.
Brak zaufania wobec obcych
Chyba najbardziej naturalnym przypadkiem braku zaufania jest sytuacja, w której kogoś nie znamy. Od razu zwracam uwagę, że brak znajomości sam w sobie nie wyklucza jakiegokolwiek zaufania. Jeśli w obcym mieście wsiadam do taksówki, zapewne nie znam kierowcy, ale ufam mu na tyle, by pozwolić mu zawieźć się do celu. Brak znajomości powinien być więc postrzegany, jako okoliczność, która nie wyklucza jakiejś interakcji, jednakże będzie wpływała na nasze sceptyczne podejście do innych, które jakiegoś zaufania jednak wymagają.
Czy będziemy chcieli zrobić z kierowcą inne interesy? Czy zwierzymy mu się z naszych problemów (paradoksalnie fakt, że go nie znamy i nigdy nie spotkamy może temu sprzyjać), ale czy kupimy od niego obcą walutę, którą wyjął z kieszeni? Oczywiście, od charakteru obu stron zależeć będzie, czy i jak zaufanie między nimi się nawiąże. Jednakże na samym początku jest ono dość ograniczone: ufamy mu na tyle, by wsiąść do taksówki, ale nie na tyle, by założyć z nim spółkę i prowadzić wspólnie biznes.
Brak zaufania wobec innych
Żyjemy i myślimy stadnie. Wskutek tego mamy tendencję do obdarzania zaufaniem tych, którzy reprezentują zbliżone do nas wartości. Co ciekawe, wywodzimy to często w sposób nielogiczny i podlegający skrajnym uproszczeniom. Jeśli zgubicie się w obcym mieście, dajmy na to w Kairze (powiedzieć o nim “dość tłoczny” to tak, jakby nie powiedzieć nic), będziecie może nieco zdenerwowani, a głośne zachowanie miejscowych, z których wielu będzie do Was krzyczeć (bez żadnych złych intencji), nie sprawi, że poczujecie się lepiej. Możecie zacząć się denerwować, czuć niepewnie w obcym miejscu, wśród zupełnie obcych ludzi. Część z Was może mieć problem z zaufaniem im.
Jeśli usłyszycie nagle język polski, to rodacy, których spotkaliście wydadzą się Wam godni zaufania, uczciwie i znacznie łatwiej im zaufacie, niż miejscowym. Czemu? Ponieważ zakładacie automatycznie, że mówienie tym samy językiem oznacza wyznawanie tych samych wartości. Poza tym czujecie z nimi pewną więź. Ponieważ macie o sobie dobre zdanie, to zakładacie, że ktoś mówiący po polsku będzie równie uczciwym i bezinteresownym człowiekiem, jak Wy. Fakt, że nie znaliście wcześnej tych rodaków nie będzie Wam przeszkadzał. Więź, o której pisałem, uwypukla się w okolicznościach kontrastu z innymi. Gdybyście tych samych ludzi spotkali na ulicy w Warszawie, nie bylibyście skłonni zaufać im w tym samym stopniu, albo w ogóle.
Brak zaufania wobec osób wyznających inne wartości
Wartości mają znaczenie. Są jednym z głównych czynników determinujących nasze wybory i postawy. W przeciwieństwie do twardych interesów, są jednak gorzej mierzalne. Wykorzystuje się je również często jako pretekst do realizacji tych interesów. Jednakże wobec osób wyznających inne wartości jesteśmy skłonni do przyjmowania postawy nieufnej, sceptycznej, obronnej.
To bardzo ciekawe, jak postrzegamy wyborców tej drugiej partii, której bardzo nie lubimy. Oni postrzegają nas podobnie. Jak ludzie Zachodu nie ufali komunistom (do których zaliczali Sowietów, ale również nas), jak my dzisiaj nie jesteśmy skłonni zaufać Rosjanom. Jak liberałowie nie ufają konserwatystom, konserwatyści socjalistom, socjaliści nie ufają ludowcom, a ludowcy liberałom. Ludzie wierzący nie ufają ateistom (jak można zaufać komuś, kto nie kieruje się żadnymi ideałami i w nic nie wierzy!), a ateiści nie ufają wierzącym (jak można zaufać komuś, kto nie myśli racjonalnie i wierzy w duchy?). I tak dalej. Wyznawanie innych wartości dla jednym będzie stanowiło okazję do fascynującej podróży intelektualnej lub emocjonalnej, ale dla wielu będzie przeszkodą, którą trzeba dopiero przezwyciężyć.
Różnica kompetencji
Bądźmy szczerzy – jeśli zakładamy, że ten drugi jest od nas o wiele mądrzejszy, skończył kursy negocjacji, ma większe doświadczenie zawodowe, sukcesy na koncie i doskonale zna temat, to możemy mieć problem z zaufaniem mu. Czemu? Ponieważ czujemy się niepewnie. Pamiętam, jak na początku aplikacji brałem udział w pewnych negocjacjach. Drugą stronę reprezentował bardzo doświadczony prawnik. Chociaż sprawa byłą dość prosta, a ja byłem do niej dobrze przygotowany, to czułem się bardzo niepewnie, a różnica kompetencji między nami – bardzo dużo różnica – sprawiała, że mu nie ufałem. W każdym słowie doszukiwałem się podstępu. W każdej jego propozycji widziałem próbę oszukania mnie lub zrobienia ze mnie durnia.
Oczywiście, on nie miał takich intencji. Jako doświadczony negocjator wiedział, że lepiej jest doprowadzić do zawarcia uczciwej umowy i budować szacunek i zaufanie na przyszłość. Dzisiaj ja również to wiem, ale wtedy nie wiedziałem. Sam spotykam się dzisiaj z tym, że druga strona podchodzi do mnie początkowo nieufnie. Moi negocjacyjni partnerzy mają czasem miny podobne do tej, jaką wówczas musiałem mieć ja. To widać. To normalne.
Różnica kompetencji może prowadzić do braku zaufania również w drugą stronę. Nisko oceniamy drugą stronę i zwyczajnie nie ufamy jej. Nie wierzymy, że będzie ona w stanie rzetelnie współpracować z nami w wypracowaniu porozumienia. Nie ufamy, że będzie zdolna do jego przestrzegania. Jak widać, różnica kompetencji – rzeczywista lub domniemana – działać może w obie strony.
Złe doświadczenia – nie ufamy tym, którzy nas oszukali
Niby oczywiste, a jednak nie do końca. Są bowiem sytuacje, że ufamy ludziom, którzy nas wykorzystują i oszukują całe życie. Przyczyn jest wiele, od skrajnej naiwności po odmianę syndromu sztokholmskiego. Kiedy indziej nie ufamy osobom, o których myślimy, że nas oszukały, chociaż one mogą tak tego nie odbierać. Dla nich była to uczciwa umowa, a my oceniamy ją zupełnie inaczej. Może to wynikać ze zmieniającej się różnicy w dostępnie do informacji, analiz, ze zmieniających się opinii, okoliczności, wpływu osób trzecich i tych życzliwych ludzi, którzy pytają Was rozbawieni, jak mogliście tyle dać za to mieszkanie? Faktycznie z czystymi oszustwami mamy do czynienia dość rzadko. Jesteśmy skłonni oceniać jako oszustów tych, którzy na umowie zyskali więcej, niż my. Zapominamy przy tym, że różne elementy układanki, jaką jest umowa, mają w istocie różną wartość wartość dla każdej ze stron. Dotychczasowe złe doświadczenia z drugą stroną są jednak jednym z fundamentów braku zaufania.
Sprzeczność interesów a brak zaufania
Wielu z nas nie ufa tym, z którymi mamy sprzeczne interesy. Ufają natomiast tym, z którymi mamy zbieżne interesy. Taka postawa na pierwszy rzut oka może wydawać się racjonalna. Problemem jest jednak to, że nie ma dwóch osób, które mają we wszystkim takie same interesy. Nawet najbliżsi sojusznicy, najbardziej kochający się małżonkowie i najwierniejsi przyjaciele mają strefy rozbieżnych interesów. Tak samo w drugą stronę. Nie ma dwóch wrogów, których interesy wykluczałyby się w ogóle. Co ciekawe, nawet jeśli wydaje się nam, że mamy konflikt 100% na jednej płaszczyźnie, może się okazać, że mamy wspólne interesy na innej. I tak toczy się życie. Kierując się wyłącznie sprzecznością interesów jako podstawą do nieufności, nie moglibyśmy zaufać nikomu. Różnica interesów niech będzie wyzwaniem, zachętą do osiągnięcia dobrego, optymalnego porozumienia mimo niej. Zawsze istnieje sprzeczność interesów albo też – jeśli wolimy – niepełna ich zgodność. Po to negocjujemy, żeby znaleźć rozwiązanie optymalne.
W kolejnym artykule przejdę do omówienia sposobów przełamania impasu w negocjacjach, w których dialog między stronami jest możliwy. Tekst ten ukaże się już niedługo.
Jeśli zainteresował Was ten temat, przeczytajcie również te teksty: