

MOBBING W FIRMIE RODZINNEJ. JAK SIĘ BRONIĆ?
Każdy udaje, że nie widzi… Mobbing w firmach rodzinnych jest wielkim problemem. Od kilkunastu lat zajmuję się firmami rodzinnymi. Przedmiotem mojej praktyki są głównie spory w tych firmach. Pomagam Klientom rozwiązywać powstałe konflikty, ale przede wszystkim staram się tak ułożyć ich wewnętrze relacje, by potrafili oni rozmawiać o sprawach trudnych w sposób konstruktywny. Konfliktów się nie uniknie. Są one normalnym elementem każdej relacji. Mamy natomiast ogromny wpływ na to, czy wychodzimy z nich wspólnie wzmocnieni z przeczuciem, że przeszliśmy razem kolejną próbę i rozwiązaliśmy kolejny problem. Czy tez wyjdziemy z nich poobijani z poczuciem krzywdy lub strachu przed rewanżem. Jednym z przejawów najtrudniejszego kryzysu w firmie rodzinnej jest mobbing skierowany wobec członków rodziny pracujących w firmie lub będących ich wspólnikami.
Skąd bierze się mobbing w firmie rodzinnej?
Mobbing jest formą przemocy psychicznej, z pewnością jest zachowaniem przemocowym. W każdej sytuacji jest zjawiskiem skrajnie szkodliwym. Jego cechą charakterystyczną jest to, że trwa długo, czasem nawet przez całe dekady i skutkuje istotnym pogorszeniem kondycji psychicznej, w tym obniżeniem poczucia własnej wartości, wiary w siebie. Może skończyć się depresją lub innymi zaburzeniami psychicznymi. Skutkuje wyczerpaniem, drażliwością, poczuciem niższości. Wpływa nie tylko na jakość pracy, relacje pracownicze (inni to widzą i wolą nie trzymać się zbyt blisko z ofiarą mobbingu, by nie stać się nią samemu), ale i na relacje rodzinne, w tym małżeńskie.
W firmie rodzinnej mobbing jest szczególnie przykry. Z jednej strony komuś z zewnątrz ciężko w niego uwierzyć. przecież firma rodzinna kojarzy się z miłością i szczęściem, przyjaźnią i zamożnością. Fakt, że ofiara nie znajduje zrozumienia, nikt nie daje jej wiary dodatkowo potęguje jej dramat. Ofiara nie tylko nie może liczyć na pomoc w pracy (w końcu relacje nieformalne są ważniejsze od formalnych), ale przede wszystkim – najczęściej będzie go pozbawiona również w domu. Mobberem może być ktoś z najbliższej rodziny. Wsparcia może nie otrzymywać również od małżonka / małżonki, która będzie sfrustrowana tym, że ofiara nie potrafi postawić się sprawcy, nie walczy o pieniądze, zadowala się niesprecyzowanymi obietnicami na przyszłość.
W firmie rodzinnej mobbing może wynikać w potrzeby kontroli
Mobbing w firmie rodzinnej jest formą pełnej przemocy kontroli. Sprawca – mobber – żyje w przeświadczeniu swojej wielkości, nieomylności, jest przyzwyczajony do walki i poczucie własnej wartości czerpie z kontroli i władzy nad najbliższymi. I daje im to często odczuć w sposób brutalny. Jest formą obrony przez tym, czego “praszczur założyciel” boi się najbardziej – przed tym, żeby dzieci stały się naprawdę samodzielne. On najczęściej lęka się tego, co sam im obiecywał, czym ich mamił. Mówił: zaufajcie mi, pracujcie ciężko ze mną, dla nas, a obiecuję Wam, że dobrze na tym wyjdziecie. Zadbam o Was. Oni uwierzyli, zrezygnowali z możliwych karier, poświęcili się pracy w tej firmie. A praszczur upaja się kontrolą. Z niej żyje. Jej pragnie. I panicznie boi się jej utraty.
Będzie więc z jednej strony kontrolował finanse dzieci – często już dorosłych. Da im na przeżycie, czasem na luksusowe auto lub mieszkanie. Ale to tyle. Za każdym razem będą musiały go prosić o więcej. Nie dam im udziałów w firmie, nie przepisze na nich majątku. Da prezenty, a potem każe się prosić. Znam przypadki, gdy dziecko – grubo po trzydziestce, podjeżdżało do “tatusia” porsche za milion złotych i prosiło go 10 tysięcy na wakacje z żoną i dziećmi. Bo to “dziecko” mimo całkowitego poświęcenia się firmie i harowania w niej za dwóch, dostawało minimalną krajową na rękę. Domyślacie się, jak takie ciągłe upokorzenie wpływało na jego obraz w oczach żony? A rodzice się cieszyli, że tyle dają… gdy tylko poprosi.
Kiedy powiedzieć “dość!”?
To będzie trudne do przyjęcia, ale trudno. Ofiara mobbingu zapomina, że jest ofiarą. Żyje w poczuciu winy. Żyje w poczuciu niezasługiwania na godne traktowanie. W firmie rodzinnej nakłada się to na poczucie niezasługiwania na miłość rodziców, porównywanie się samemu lub bycie porównywanym do rodziców, w którzy w Twoim wieku to już sprowadzali auta z Niemiec. A Ty? Tylko studiowałeś to, co Ci kazali. Ofiara musi zrozumieć jedną, jedyną rzecz: Że nikt nie ma prawa stosować wobec niej mobbingu w pracy. Ani w obcej firmie, ani tym bardziej w firmie rodzinnej.
Im szybciej ofiara mobbingu przerwie ten zajęty krąg, tym lepiej. Są ludzie, którzy żyli w takim koszmarze przez kilkadziesiąt lat. Inni potrafią się postawić po kilku dniach (wtedy jeszcze nie mówimy o mobbingu, lecz o zachowaniach niewłaściwych) lub tygodniach. Rzecz sprowadza się do tego, że jeśli ktoś stosuje mobbing wobec swoich najbliższych, to znaczy, że ma osobowość przemocową. Że ma mentalność kata. A ta mentalność z czasem nie łagodnieje. Taka osobowość utrwala tendencje do kontroli i przemocy. I będzie zachowywać się tylko gorzej.
Im wcześniej powiecie “dość”, tym dla Was lepiej. Wiem, że boicie się zwrócić wobec własnych rodziców. W końcu całe życie byliście programowani do lojalności, posłuszeństwa i do tego, by pozwalać sobą pomiatać w mniej lub bardziej jawny sposób. Wiem jeszcze jedną rzecz: wielu z Was wmówiono, że nie poradzicie sobie poza firmą rodzinną. Nie zawsze mówiono to wprost. Często był to przekaz podprogowy. Tak, jak bohater “Truman Show” był całe życie poddawany sugestiom, by nie opuszczał swojego miasteczka, tak Wam mówiono, że nie dacie sobie rady gdzie indziej. I to jest właśnie łajdactwo. I w każdej chwili możecie z tym skończyć.
Mobbing w firmie rodzinnej. Jak się bronić?
Być może będziecie musieli z czegoś zrezygnować. Być może będziecie musieli coś zmienić. Być może będziecie musieli przewartościować swoje życie, plany i oczekiwania. Ale im szybciej to zrobicie, tym więcej szacunku zyskacie wobec samych siebie w swoich oczach, ale również w oczach swoich najbliższych, a na koniec również w oczach swoich prześladowców. Musicie być gotowi na zerwanie i rezygnację z tego, co daje Wam rodzina.
Czasami jest to test. Musicie pokazać, że umiecie się postawić. Że umiecie walczyć o swoje. Że macie swoją godność, która jest warta więcej, niż porsche. To musi być szczere i płynąć głęboko z Was samych. I wtedy może się udać. Wtedy właśnie – paradoksalnie – ktoś, kto Wami gardził może zacząć Was szanować. Zobaczyć w Was siebie z przeszłości, który rzucił życiu wyzwanie.
Kiedy indziej – może wystarczyć mediacja. Jest ona formą konstruktywnego dialogu o sprawach trudnych. W większości polskich domów nie rozmawia się o sprawach trudnych, zwłaszcza z dziećmi. Nawet, jak mają 40 lat. W mediacji być może będziecie mieli szansę pierwszy raz porozmawiać nie tylko o pracy i pieniądzach, ale o swojej wizji, roli, oczekiwaniach. Być może pierwszy raz usłyszycie od drugiej strony coś, czego nie potrafiła Wam powiedzieć i własne cierpienie wyrażała w sposób, który ranił Was.
W każdej sytuacji skontaktujcie się z adwokatem, który pomoże Wam poznać pole, na którym się znajdujecie. Taka konsultacja pomoże Wam zrozumieć sytuację prawną, Wasze prawa i obowiązki, kwestie własności, roszczeń, ryzyk prawnych i Waszej pozycji w tej rozgrywce. Przygotowanie do negocjacji to ponad połowa potrzebnej pracy. Nie zapominajcie o tym.
W kolejnych artykułach będę opisywał poszczególne rodzaje środków ochrony prawnej w sprawach o mobbing. Ale pamiętajcie, to są tylko narzędzia. Prawdziwa sztuka polega ana tym, żeby wiedzieć, kiedy i które z nich użyć, a nie na tym, żeby mieć ich wiele i użyć ich w niewłaściwym miejscu. Poza tym – nie ma jednej uniwersalnej metody, każda firma jest inna i skalda się z innych ludzi, którzy żyją w nieco innej sytuacji. W Kancelarii Jakubiec i Wspólnicy zawsze o tym pamiętamy.
Jeśli ten tekst wydał Wam się ciekawy, podzielcie się nim z przyjaciółmi, znajomymi lub innymi osobami, o których wiecie lub macie podejrzenia, że może ich dotyczyć. Zapraszam serdecznie do kontaktu.


PRZEDMIOTOWE PODEJŚCIE DO KONTAKTÓW Z DZIECKIEM?
Kontakty z dzieckiem to jedno z najczulszych zagadnień w sprawach rodzinnych. Niewątpliwie, dziecko ma prawo do obojga rodziców i powinno móc utrzymywać z nimi relacje niezależnie od konfliktów dorosłych. Niestety, w praktyce zdarza się coraz częściej, że jeden z rodziców – najczęściej ten, który nie sprawuje na co dzień opieki – wykorzystuje instytucję kontaktów nie jako narzędzie budowania relacji z dzieckiem, lecz jako formę presji wobec drugiego rodzica lub jako „kartę przetargową” w innych aspektach postępowania sądowego – szczególnie w sprawach o alimenty. Podkreślam, że opisuję w tym artykule pewne patologiczne zjawisko i nie stwierdzam, że jest tak w każdym przypadku.
Kontakty z dzieckiem – początek problemów
Często rodzic składa do sądu wniosek o szerokie kontakty z dzieckiem. W uzasadnieniu podnosi silną więź z dzieckiem, potrzebę udziału w wychowaniu i rzekomą marginalizację przez drugiego rodzica. Sąd – kierując się zasadą dobra dziecka i brakiem przesłanek ograniczających – często przychyla się do takiego wniosku. I właśnie wtedy zaczynają się problemy.
Co się dzieje? Rodzic, który tak walczył o kontakty – nie realizuje ich. Nie odbiera dziecka w wyznaczonych terminach, odwołuje spotkania w ostatniej chwili, nie informuje o zmianie planów. Zdarza się, że dziecko przygotowuje się psychicznie na spotkanie, cieszy się, czeka spakowane przy drzwiach – i… nikt się nie pojawia. Drugi rodzic zostaje postawiony w trudnej sytuacji: tłumaczy dziecku nieobecność, pociesza. Jest to bardzo trudne i przykre dla dziecka, które przecież kocha oboje rodziców i liczyło, że zobaczy się dzisiaj z tatą (lub z mamą).
Gdy to się powtarza, rodzic, który mieszka na co dzień mieszka z dzieckiem i wychowuje je decyduje się wystąpić o zmianę kontaktów. Wówczas spotyka się z zarzutem, że to przecież on/ ona utrudnia kontakty. Formułowany jest zarzut świadomej alienacji rodzicielskiej. Pisałam o alienacji w poprzednich artykułach, do których linki zamieszczam poniżej. W sytuacji, którą opisuję tutaj, jest zupełnie inaczej. To zjawisko odwrotne. Również destrukcyjne dla psychiki dziecka, ale i uderzające w plany i logistykę drugiego rodzica, który miał przecież prawo oczekiwać, że rodzic uprawniony do kontaktów zajmie się danego dnia dzieckiem, dzięku czemu możliwy będzie odpoczynek, zakupy, wizyta u lekarza, znajomych lub cokolwiek innego.
Kontakty z dzieckiem wykorzystane przedmiotów. Przykład z naszej praktyki
W jednej z prowadzonych spraw ojciec domagał się kontaktów, bardzo szerokich, z nocowaniem. Gdy sąd je przyznał, nie pojawił się ani razu przez cztery miesiące. Po tym czasie złożył do sądu pozew o obniżenie alimentów, argumentując, że „ponosi koszty utrzymywania dziecka w czasie kontaktów” i „regularnie opiekuje się dzieckiem”. Do wniosku dołączył zdjęcia sprzed kilku lat oraz wiadomości, z których wynikało, że chciał dziecko odebrać – ale celowo nie wspomniał, że wiadomości te wysyłał już po wyznaczonych terminach kontaktów. Nasza Klientka była tym wstrząśnięta.
Takie zachowania mają jeden wspólny mianownik: nie chodziło o dziecko, tylko o kontrolę nad drugim rodzicem, poprawienie swojego wizerunku przed sądem, rodziną, znajomymi lub obniżenie alimentów. Należy wprost nazwać to zachowaniem przemocowym.
Pozostawienie dziecka pod opieką osoby trzecie w czasie kontaktów
Zdarza się, że kontakty są traktowane jako dowód „zaangażowanego ojcostwa” – mimo że realnie dziecko jest pozostawione samo sobie lub powierzane innym osobom (babci, nowej partnerce/ partnerowi), podczas gdy ojciec/matka „załatwia sprawy”. Nic w tym złego, gdy zdarza się to raz na jakiś czas, ale jeśli w czasie kontaktów dziecko prawie w ogóle nie spędza czasu z rodzicem, to znaczy, że mamy poważny problem. Gdzie jest zatem granica?
Warto jednak podkreślić, że samo korzystanie z pomocy innych dorosłych przy opiece nad dzieckiem – jak babcia, dziadek– nie jest niczym złym, o ile odbywa się to w sposób przemyślany, odpowiedzialny i z poszanowaniem dobra dziecka. To naturalne, że rodzic nie zawsze może być dostępny w każdej minucie kontaktu – zwłaszcza jeśli opieka ma charakter całodniowy czy weekendowy. Ważne jednak, by nie dochodziło do sytuacji, w której dziecko staje się jedynie „odfajkowanym obowiązkiem” przekazanym osobie trzeciej, bez więzi emocjonalnej z rodzicem.
Między odpowiedzialnym wsparciem bliskich a porzuceniem roli rodzica jest zasadnicza różnica – i to właśnie sąd, ale też drugi rodzic, powinien umieć te sytuacje rozróżniać.
To samo dotyczy przebywania dziecka z nowym partnerem lub partnerką obojga rodziców. Niektórzy wpadają w furię na samą myśl o tym. Nie wyobrażają sobie, żeby ich dziecko miało w ogóle poznać nowego partnera mamy albo partnerkę taty. Nie wyobrażają sobie, zebu och dziecko miało zostać z nimi samo. Niestety, ale nie mają na to wpływu. Rodzic może postawić dziecko z osobą trzecią, ponosi przy tym odpowiedzialność za wybór tej osoby, jej kompetencje i stan psychofizyczny.
Skutki instrumentalnego traktowania kontaktów z dzieckiem
Jeżeli już dochodzi do takie zachowania, znaczy to, że to, że mamy do czynienia z poważnym problemem. O ile każde z rodziców kocha dziecko i chce dla niego dobrze, problemy mogą wystąpić na tle innej wizji tego, co jest dla niego dobre. Ale konstruktywna rozmowa, praca, czasem z psychiologiem, terapia rodzinna, mediacja, podniesienie kompetencji rodzicielskich w inny sposób mogą pomóc w dojściu do pewnego konsensusu. Natomaiat gdy dziecko traktowane jest instrumentalnie i rodzicowi nie zależy na budowaniu lub utrzymaniu więzi z nim, to znaczy, że jest źle. Jak pisałam wcześniej, uderza to w poczucie własnej wartości dziecka, które doznaje zawodu z każdym razem, gdy nie dochodzi do realizacji kontaktów. Przyczyny, jak to dziecko – doszukuje w sobie. Zastanawia się, czemu tatuś / mamusia nie przyszli? Czy mnie nie kocha? Dlaczego mnie nie kocha? Czy jestem zły / zła? Może nie zasługuję na to, żeby mnie kochano?
Jak bronić się przed instrumentalnym wykorzystaniem kontaktów?
Nie da się nikogo zmusić do miłości. Ani wobec siebie, ani wobec dziecka. Jeśli ktoś tego nie czuje, nie mamy na to wpływu. Ale pewnej uczciwości, przyzwoitości lub rzetelności można wymagać. Rzetelnie realizowane kontakty z dzieckiem są tego przykładem. A wobec przemoc owych zachowań zmierzających do kontroli i trzymania kogoś przy ziemi, żeby nie zorganizował sobie życia, można się bronic.
Sądy coraz częściej dostrzegają ten problem, choć – niestety – nadal trudno o szybkie reakcje. Aby wykazać brak realizacji kontaktów, trzeba, m.in. regularnie dokumentować sytuację: prowadzić kalendarz, zapisywać daty i godziny, robić notatki lub nawet zdjęcia. W przypadku uporczywego nierealizowania kontaktów mimo ich inicjowania, można wystąpić do sądu o:
- zmianę kontaktów,
- ustanowienie nadzoru kuratora, który będzie obecny podczas kontaktu i oceni jego przebieg,
- zagrożenie ukaraniem określoną kwotą pieniężną za niewykonywanie orzeczenia sądu.
Z punktu widzenia dobra dziecka – a to jest nadrzędną zasadą polskiego prawa rodzinnego – kontakty muszą mieć charakter realny i oparty na odpowiedzialności. Rodzic, który domaga się kontaktów tylko „na papierze”, jedynie szkodzi – nie tylko drugiemu rodzicowi, ale przede wszystkim dziecku, które zaczyna budować relację na rozczarowaniach, odrzuceniu i fałszywych nadziejach.
Czy mediacja może pomóc?
W Kancelarii Jakubiec i Wspólnicy wszyscy uważamy, że w sprawach rodzinnych warto przeprowadzać mediację. Ona nie musi zakończyć się porozumieniem, ale zupełnie inaczej, niż w sądzie, pozwoli na szczerą rozmowę i poznanie perspektywy, oczekiwań i obaw drugiej strony. Pozwoli w końcu samemu opowiedzieć o swojej perspektywie. Być może pierwszy raz strony bedą miały okazję do takiej rozmowy, w bezpiecznych warunkach, przy neutralnej osobie. W mediacji nie mamy przekonać się do swoich racji, nie jest naszym celem atakowanie kogokolwiek, ale próba zrozumienia – nie oznacza to akceptacji.
Do wielu problemów na tle opieki nad dziećmi dochodzi na skutek wieloletnich zaniedbań w komunikacji lub jej całkowitego braku. Często warto jest spróbować mediacji, w której strony poszukiwać będą rozwiązania wspólnego problemu, zanim pójdziemy do sądu, gdzie będziemy już tylko walczyć. Mediacja trwa krótko i jest relatywnie tania. Zmienia perspektywę. Jest poufna i prowadzona w bezpiecznych warunkach. Jeśli jednak nie przyniesie rezultatu, trzeba będzie żądać udzielenia ochrony przez sąd.


JAK OKREŚLIĆ WYSOKOŚĆ ALIMENTÓW?
Oczywiste jest, że utrzymanie dzieci kosztuje. Fakt rozstania rodziców nie zwalnia żadnego z nich z obowiązku uczestniczenia w kosztach tego utrzymania. Alimenty po rozstaniu mogą być przedmiotem rozmowy o potrzebach dzieci i możliwościach zarobkowych każdej ze stron, a nie walką o kwoty. Rozstanie rodziców to emocjonalny i życiowy wstrząs – nie tylko dla nich, ale przede wszystkim dla dzieci. To one tracą poczucie stałości i bezpieczeństwa, a ich życie bardzo się zmieni. W tym kontekście sprawy alimentacyjne powinny być prowadzone z myślą o jednym: o dzieciach i ich potrzebach. Niestety, rzeczywistość często wygląda inaczej.
Spór o alimenty
W Kancelarii widzimy dobrze, że najwięcej konfliktów wokół alimentów wynika nie z przepaści między potrzebami dzieci, a możliwościami rodziców. Przyczyną tych sporów jest brak komunikacji i zrozumienia funkcji alimentów. Rodzice, zwłaszcza ci, którzy mają alimenty płacić, bardzo często myślą o nich jako o „świadczeniu na rzecz drugiego rodzica”. Padają wtedy pytania: „Ile mam jej dać?”, „Po co aż tyle?”, „Czemu mam jej to przelewać?”. Rozmowa zaczyna się (i kończy) na kwocie, zamiast zacząć od pytania: „Na co moje dziecko potrzebuje tych pieniędzy?”
Zwróćmy uwagę, że każdy z nas zupełnie inaczej poczuje się, gdy usłyszy pytanie o to, czego potrzebuje jego dziecko, niż gdy usłyszy żądanie, że ma płacić kwotę X. Jest to ogromna różnica, która kształtuje konstruktywną rozmowę, dzięki której oboje rodzice mogą poczuć się odpowiedzialnie, a nawet poczuć dumę z tego, że dają radę zaspokoić potrzeby dziecka. Ale, by do tego doszło, muszą je najpierw określić i nazwać.
Walka o alimenty?
Czy określenie kwot koniecznych na utrzymanie dzieci musi być przedmiotem walki? Niestety, często tak jest. Jeden z rodziców przyjmuje pozycję obronną – wszystko, co mówi drugi, odbierane jest jako próba naciągania, wykorzystania albo zemsty. Tymczasem, kiedy uda się choć na chwilę odsunąć wzajemne urazy i skupić na realnych potrzebach dziecka, często dochodzi do zaskakujących rezultatów.
Kiedy rozmawiamy o alimentach w mediacjach, priorytetem jest odejście od sporu kwotowego na rzecz wspólnego spojrzenia na potrzeby dziecka. Praktyka pokazuje, że ten prosty zabieg zmienia wszystko.
W pamięci zapadł mi przykład mediacji, w której ojciec stanowczo sprzeciwiał się zaproponowanej przez matkę kwocie. Twierdził, że to przesada – że nie da się tyle wydać na dziecko miesięcznie. Po wspólnym omówieniu kosztów utrzymania – szkoły, wyżywienia, leków, transportu, zajęć dodatkowych – sam zaproponował alimenty wyższe niż początkowo żądała matka. Dlaczego? Bo przestał myśleć o alimentach jak o „opłacie dla byłej partnerki”, a zaczął je traktować jako realny wkład w życie swojego dziecka. Wspólne zrozumienie potrzeb dziecka znosi wiele emocjonalnych barier.
Problemy przy ustalaniu alimentów
Częstym problemem jest także niechęć do przekazywania pieniędzy „do rąk” drugiego rodzica. Padają argumenty: „Nie chcę jej płacić”, „Nie dam mu pieniędzy, bo nie wiem, na co je wydaje”. Rodzice proponują wówczas alternatywę: „Sam zapłacę za obiady, korepetycje, buty, wycieczki”. Choć brzmi to rozsądnie, w praktyce takie rozwiązanie jest nieskuteczne i często destrukcyjne. To próba zachowania kontroli i – niestety – ograniczenia drugiej stronie możliwości swobodnego i odpowiedzialnego gospodarowania budżetem domowym.
Rodzic staje się wówczas petentem, który musi prosić o zgodę na każdy wydatek. Dziecko zaś – zamiast czuć stabilność – zaczyna funkcjonować w systemie „uznaniowego finansowania”. Alimenty nie powinny być mechanizmem wnioskowym. To wsparcie, które umożliwia codzienne, niezależne funkcjonowanie dziecka. Dzieci potrzebują jedzenia codziennie, rosną bez ostrzeżenia, chorują bez zapowiedzi. Jeśli jeden rodzic oczekuje, że o każdą złotówkę trzeba będzie pytać, uzasadniać i czekać na zgodę – to nie wspiera, lecz utrudnia życie dziecka.
Często spotykamy się również z próbą obniżenia alimentów po to, by zostawić sobie „rezerwę” na prezenty lub kieszonkowe. Padają stwierdzenia: „Wolę kupić coś sam”, „Chcę mieć za co dać mu coś ekstra”. Choć intencje bywają dobre – chodzi o budowanie relacji z dzieckiem – to w praktyce wprowadza to niezdrową nierównowagę. Dziecko zaczyna odbierać „codzienne życie” jako obowiązek jednego rodzica, a „nagrody i przyjemności” jako domenę drugiego.
To zafałszowuje obraz rzeczywistego wkładu w wychowanie i prowadzi do niepotrzebnych napięć. Konsola do gier czy wyprawa do parku rozrywki nie zastąpią ciepłych posiłków, leków i codziennych rachunków. Co więcej – dzieci, nawet jeśli początkowo cieszą się z prezentów, z czasem zaczynają rozumieć, kto naprawdę o nie dba, a kto tylko bywa „fajny” od święta.
Wykorzystanie alimentów w sporze?
Zdarza się też, że alimenty są zawyżane lub zaniżane nie w odniesieniu do realnych potrzeb dziecka, lecz jako element rozgrywki między rodzicami. Jedna strona walczy o jak najniższe zobowiązanie, by móc potem pokazać się dziecku jako ten „lepszy” – od niespodzianek i prezentów. Tymczasem druga strona zostaje z codziennymi obowiązkami, wydatkami i odpowiedzialnością. Taka strategia może przynieść chwilową satysfakcję, ale w dłuższej perspektywie niszczy relację z dzieckiem. Dzieci widzą i rozumieją więcej, niż dorosłym się wydaje.
Dlatego przed każdą rozmową o alimentach warto się przygotować – nie tylko prawnie, ale i emocjonalnie. Spisać potrzeby dziecka, policzyć realne koszty życia, podejść do tematu bez agresji i podejrzliwości. Zamiast pytać „ile mam płacić?”, lepiej zapytać „czego dziecko potrzebuje i jak mogę w tym uczestniczyć?”.
Rola mediacji w ustalaniu alimentów
W mediacjach coraz częściej udaje się dojść do sensownych porozumień – właśnie dlatego, że atmosfera rozmowy pozwala mówić normalnie, nie walczyć o rację, ale szukać rozwiązania. I to nie dla byłego partnera – dla dziecka. W mediacji jest przestrzeń do rozmowy o potrzebach dzieci, a nie do targowania się o kwotę. W mediacji możemy pomóc stronom zmienić perspektywę patrzenia na funkcję alimentów. Dzięki dobrej rozmowie i pracy, którą każda ze stron wykona, mogą zrozumieć, że rolą alimentów nie jest rozgrywka między stronami, ale zapewnienie utrzymania dzieci. Dojście do tego wniosku wbrew pozorom nie jest wcale łatwe i oczywiste.
Alimenty to nie prezent. To nie narzędzie wpływu. To nie opłata za widzenia. To forma odpowiedzialności za wspólne życie, które się stworzyło. Jeśli spojrzymy na nie z tej perspektywy, nawet trudna rozmowa może być pierwszym krokiem do spokoju – tak potrzebnego każdemu dziecku.
W każdej sytuacji – także po rozstaniu – alimenty powinny być wyrazem równoprawnego uczestnictwa obojga rodziców w życiu dziecka. Nie są karą, nie są przywilejem – są naturalną konsekwencją bycia rodzicem. Jeśli pomożemy stronom zrozumieć, że uczestniczenie w wychowaniu dziecka jest nie jest karą, ale powodem do dumy z realizacji (nieraz trudnej) jednego z najważniejszych obowiązków w życiu, to prawie każdy zrozumie, że elementem koniecznym do tego jest również uczestniczenie w kosztach wychowania dzieci. Druga strona – najczęściej matka – powinna jednak wystrzegać się kuszącej dla niektórych próby “pasożytowania” na drugim rodzicu. Jest to zjawisko karygodne i destrukcyjne w dłuższym terminie i dla jej psychiki. Stanowi również paskudny przykład dla dzieci.
Jeśli chcecie porozmawiać o alimentach lub macie inny problem dotyczący prawa rodzinnego, zapraszam serdecznie do kontaktu!


EFEKT TRUMPA – O SKUTKACH DLA JAKOŚCI NEGOCJACJI I RELACJI
Donald Trump jest doskonałym przypadkiem do omawiania rozmaitych form podejścia do relacji i negocjacji. Jego styl daje nam doskonałe case study, które wykorzystać możemy czasem ku przestrodze, a czasem jako przykład świetnie zastosowanych technik i strategii niekonwencjonalnych. Nie trzeba Trumpa lubić, ani popierać, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. To samo dotyczy jego stylu negocjacyjnego. Chciałem tylko zastrzec, że nie odnoszę się w żadnej mierze do jego poglądów, anie kierunków polityki. Omawiam jego działania wyłącznie z punktu widzenia strategii negocjacyjnych.
Nie da się czegoś zmienić niczego nie zmieniając
Jest to prawda, która wydaje się zbyt trudna do przyswojenia dla wielu osób. Jej oczywistość jest zbyt brutalna dla tych, którzy dziwią się, czemu im nie idzie, skoro działają dokładnie tak samo od dziesiątek lat. Ludzie ci czują frustrację i szczere zdziwienie, a powolna erozja pozycji ich samych lub instytucji, którymi kierują, skłania ich do przyjmowania coraz bardziej konserwatywnego kursu. W ten sposób napędza się spirala upadku. Widać to na wszystkich poziomach życia społecznego. Ja obserwowałem to wśród przedsiębiorców, którzy chcieli działać, jak w latach 90. Widziałem niedowierzanie wybitnych Profesorów, którzy nie rozumieli, dlaczego na ich wydziałach – niegdyś prężnych i tętniących życiem, jest dzisiaj pusto, smutno i zimno.
To samo obserwuję na płaszczyźnie międzynarodowej. Nie muszę zgadzać się z Donaldem Trumpem w niczym, ale w jednym przyznam mu 100% racji. Ten facet mimo wieku, w którym ludzie – z przyczyn neurofizjologicznych, najczęściej myślą już schematycznie i nawiązują do tego, czego nauczyli się dawno temu, doskonale widzi, że stare zasady nie zapewniają mu sprawczości, a więc jest w pełni gotów na wywrócenie stolika i zmianę zasad. A to cechuje ludzi, jeśli nie wybitnych, to z pewnością nietuzinkowych.
Metanegocjacje, czyli gra dla dorosłych
Negocjacje dzielą się na te dla dorosłych i na te dla dzieci. W Polsce negocjujemy przy stoliku dla niemowląt. Jak niemowlaki negocjują niektórzy biznesmeni i politycy. Rzadko widzę w Polsce negocjatorów, którym należy się miejsce przy stoliku dla dorosłych. Jaka jest zatem różnica?
Dzieci – ludzie dość naiwni, prostoduszni, negocjują końcowy wynik. Nie zapłacę więcej, niż 98 złotych i choćby nie wiem co, nie dam nawet 1 zł więcej! Jest to styl negocjacyjny, który pozwala na realizację naszych narodowych cech. Zawsze można krzyknąć “Ja Panu nie przerywałem!” albo zrobić Rejtana. Zawsze można również rozłożyć ręce i powiedzieć “nie da się”. Dzieci, bo tak nazywam tych poczciwych i często bardzo porządnych ludzi, negocjują końcowy wynik w oparciu o dotychczasowe zasady i racje moralne. Oni wierzą, że zasady te są niezmienne i powinny być interpretowane zgodnie z wartościami moralnymi, etycznymi itp.
Takie podejście skazuje ich na poruszenie się w ograniczonej sferze możliwości, która wyznaczona jest przez obowiązujące zasady i poczucie przyzwoitości. Ludzie ci nawet nie zastanawiają się, dlaczego coś jest przyzwoite, a coś nie jest. Nie zastanawiają się, dlaczego obowiązują te, a nie inne reguły. Dlaczego nazywam ich dziećmi? Ponieważ przyjmują uroczą postawę dwuletniego dziecka, które cieszy się, że ma wybór między marchewką, groszkiem, a marchewką z groszkiem. Jego poczucie sprawczości jest zaspokojone, cieszy się, że może podjąć decyzję.
Dorośli negocjują inaczej. Prawdziwe negocjacje dotyczą samych zasad, na jakich będzie ustalona treść porozumienia. Nie kłócimy się więc o wynik konkretnego działania, ale o to, jak liczyć. Jeśli uda nam się narzucić zasady, na jakich będzie dokonywany wybór, osiągnęliśmy połowę sukcesu. Dla przykładu: Amerykanie nie musieli się bardzo obawiać wyników demokratycznych wyborów w RFN, byli bowiem uprzejmi napisać Niemcom taką konstytucję, obfitującą w tyle gwarancji i mechanizmów gwarantujących rzeczywistą demokrację, że było im właściwie obojętne, kto wygra wybory, a Niemcy – również z innych względów – pozostać musieli w orbicie Zachodu. Jeśli w spółce ustalimy zasady podziały zysku, nie będziemy musieli się o niego spierać w każdym kolejnym roku. Jeśli zasady te zabezpieczają nasze interesy, to nawet dopuszczalne przez nie marginesy możliwych wyników, i tak będą w kręgu, który akceptujemy. Jeśli napiszemy w konstytucji, że Prezydentem może być każdy, kto był prezesem IPN i ćwiczył boks, możemy być spokojni o wynik głosowania.
Tak samo wyglądał świat stworzony przez Amerykanów po II Wojnie Światowej. Amerykanie nie dlatego narzucili wolny handel i demokrację, że tak w nie wierzyli i kochali, ale dlatego, ze te właśnie zasady wolnego (z nazwy) handlu i przepływów kapitału -realizować miały ich interesy. I byli gotowi bronić ich tak długo, aż zorientowali się (zbyt późno), że te narzucone niegdyś przez nich zasady, które pół świata pokochało i uznało za swoje, już nie zaspokajają ich interesów, gdyż umożliwiają innym czerpanie większych korzyści, a to z kolei powoduje relatywne osłabienie Ameryki. Potęga i bogactwo jest bowiem zawsze względne.
Na czym polega wywrócenie stolika?
Wywrócenie stolika w negocjacjach Trumpa polega na brutalnym zanegowaniu zasad, na jakich świat do niedawna funkcjonował. Trump nie zamierza bawić się w negocjacje szczegółów w ramach starego porządku. On wywrócił stolik, zmienia sam porządek, przekreśla zasady gry i pisze je na nowo, a następnie próbuje narzucić je innym. Z pewnym politowaniem można przyjąć całkowicie reaktywną postawę innych polityków, którzy będąc bardziej amerykańscy od samych Amerykanów, nie mogą pogodzić się z tym, że starych zasad już nie ma i łudzą się, że to tylko przejściowe.
Z negocjacyjnego punktu widzenia jest to gra nad wyraz ryzykowna. Trump zachowuje się, jak wariat, który na środku jeziora zaczyna kołysać łodzią, aby wystraszyć innych pasażerów i zmusić ich do akceptacji zmienionych zasad, które oni zdążyli już uznać za swoje. Niezauważony pozostaje ten wątek, że jemu przecież nie zależy, żeby z tej łódki wypaść. A jak wypadną wszyscy inni, to komu będzie mógł narzucać swoją wolę? Póki co taktyka ta sprawdza się całkiem nieźle, bowiem strach ma wielkie oczy.
Jako negocjator dostrzegam w takim zachowaniu chęć wywrócenie stolika i chęć postawienia nowego, który będzie różnił się wielkością i składem towarzystwa, ale nie będzie to stolik jednoosobowy. Z pewnością będą przy nim obowiązywały jednak inne reguły.
Wnioski
No właśnie… widzimy, że wielu osobom taka postawa bardzo się podoba. Od Trumpa można zaczerpnąć dwie metody. Jedną jest chybotanie łodzią, system gróźb i łamanych obietnic, wprowadzanie stanu niepewności, chaosu. Niektórzy probują Trumpa w tym właśnie naśladować. I w tych wielkich negocjacjach, i w tych mniejszych. Wydaje mi się, że próby podejmowania takich zagrywek mogą zakończyć się powodzeniem jedynie przez przypadek. W zdecydowanej większości przypadków będą niosły za sobą skutki destrukcyjne dla relacji oraz dewastujące dla obszaru, który wymaga wspólnego zaopiekowania. Jeśli ktoś chciałby stosować te metody w negocjacjach rodzinnych, na przykład w sprawach dotyczących opieki nad dziećmi, musi być świadomy, że najprawdopodobniej zaszkodzi swoim dzieciom, przekreśli szanse na konstruktywny dialog i relacje z drugim rodzicem. Tego zatem najcześciej nie polecam.
Mniejsza część publiki nauczy się od Trumpa przejścia z negocjacji dziecinnych, na negocjacje dla dorosłych. Te osoby zaczną negocjować na temat samych zasad, które mają realizować ich interesy. Jest to znacznie trudniejsze, wymaga większej dojrzałości, a przede wszystkim wyobraźni. Ta metoda pozwoli jednak – być może – na stworzenie nowego mechanizmu, na którym ostatecznie wszyscy zyskają. Jeśli czegoś możemy nauczyć się od Trumpa, to właśnie tego, że jeśli nie jesteśmy lubiani na jakiejś imprezie, zamiast wszystkim naskakiwać, powinniśmy wyjść i zorganizować własną. Większą. Pamiętajmy, że poważne rozmowy dotyczą zasad przyszłego działania, a niekoniecznie samego wyniku. Jeśli jakieś zasady nam nie odpowiadają, postarajmy się je zmienić. Bez zmiany czegokolwiek nie da się czegokolwiek zmienić.
Zupełnie innym aspektem


MECENASIE, TO JEST SZALENIEC! Z NIM NIE DA SIĘ ROZMAWIAĆ
Jak często słyszę, że z kimś nie da się rozmawiać, bo to szaleniec? Jak często słyszę pomawianie kogoś o różne choroby lub zaburzenia psychiczne. Szokująco łatwo przychodzi nam dezawuowanie innych poprzez przypisywanie im różnych cech wykluczających z racjonalnej dyskusji. Jest to wytłumaczalne, bowiem przynosi nam jednocześnie dwie korzyści: poniżenie drugiej strony i możliwość zręcznego ominięcia konieczności zmierzenia się z jego argumentami. Jest to jednak najcześciej przejaw miałkości intelektualnej osoby, która się takimi argumentami posługuje.
Argumenty takie słyszymy na wszystkich poziomach dyskusji.
Wiele razy słyszałem, jak jedna ze stron konfliktu nazywała drugą wariatem lub szaleńcem. Obserwuję to na wszystkich poziomach konfliktów, przez które rozumiem spory między jednostkami (których najlepszym przykładem są rozwody), konflikty między wspólnikami lub szerzej – spory korporacyjne, lub spory między firmami, pracownikami, związkami zawodowymi, konflikty między rywalizującymi partiami politycznymi, a także między państwami. Bardzo ciekawym zjawiskiem społecznym i przedmiotem godnym analizy z punktu widzenia komunikacji w procesie negocjacji jest posługiwanie się tym argumentem, który ma uwolnić nas od konieczności zmierzenia się z argumentami drugiej strony.
Czy nigdy nie słyszeliście, jak mężczyzna w trakcie rozwodu mówi o swojej żonie – święcie przekonany o prawdziwości tych słów, że to wariatka, a jej roszczenia są oderwanie od rzeczywistości, że żyje w jakiejś urojonej rzeczywistości? Taki małżonek z największą przyjemnością podchwyci wszystkie okoliczności, które taką tezę mogą poprzeć, jak choćby to, że żona chodzi do psychologa, praktykuje jogę, medytuje, lub – najgorsze – chodzi do psychiatry i bierze psychotropy, co ma potwierdzać tezę, że nie tylko jest wariatką, ale ma to urzędowo niemal stwierdzone. Oczywiście, merytoryczna jakość takich argumentów jest niewielka, niemniej jednak stawia drugą stronę w bardzo nieprzyjemnej sytuacji.
Idźmy dalej. Ja takie argumenty słyszę od poważnych biznesmenów, którzy mówią tak o swoich partnerach biznesowych, wspólnikach, z którymi wiele lat współpracują, o swoich braciach i siostrach, rodzicach i dzieciach, z którymi prowadzą od dekad biznesy rodzinne. Im bliżej kogoś znamy, tym łatwiej jest przytoczyć z życia prywatnego argumenty na poparcie takiej tezy.
Gdyby jednak na wspólnikach się kończyło… Mało tego. Przecież połowa komentarzy o obecnym prezydencie USA – Donaldzie Trumpie sprowadza się do tego, że to szaleniec, wariat lub w najlepszym razie ruski agent (argument o takim samym zastosowaniu i w negocjacjach). Mało komu przychodzi do głowy, aby spróbować zrozumieć o co chodzi nielubianemu politykowi, jaka jest myśl leżąca u podstaw jego działania. Znacznie łatwiej nazwać go złodziejem, agentem lub wariatem. Pomijając skrajne przypadki, kiedy przecież może się tak zdarzyć, najczęściej nie ma to nic wspólnego z prawdą, a pokazuje miałkość i ograniczenia osoby, która się takimi sformułowaniami posługuje.
Dlaczego jest to skuteczne narzędzie?
Nazwanie kogoś wariatem jest skuteczne z kilku z kilku przyczyn. Po pierwsze, z przyczyn tkwiących głęboko w naszej psychice i mówiących więcej o nas samych, niż o “wariatach” jest to, że tych “wariatów” wykluczamy. Większość ludzi przyjmuje podział 0-1 na ludzi zdrowych i “wariatów”. W umyśle takiego prostego człowieka, którzy oczywiście uważa się zawsze za należącego do tych całkowicie zdrowych, świat jest prosty: ci, którzy myślą, jak wszyscy są zdrowi, a ci, którzy myślą inaczej, są chorzy. Nie ma tu miejsca na żadne odcienie szarości, jest tylko czerń i biel.
Bardzo ciekaw e jest to, że do jednego worka pakuje się chorych cierpiących np. na schizofrenię paranoidalną, depresję, bezsenność, osoby z zaburzeniami osobowości (nieraz bardzo przydanymi w biznesie lub polityce, jak psychopatia), a także osoby o rozbudowanej duchowości niechrześcijańskiej, jak choćby praktykujące jogę lub medytujące. I przysięgam, że nie wymyślam tego; sam kilka razy spotkałem się z zarzutem, kiedy ktoś tłumaczył mi, że jego żona jest kompletną wariatką, która nic nie rozumie i jest omamiona przez sektę, bo chodzi do osiedlowego klubu na jogę, a “tam proszę Pana Mecenasa, są posągi Buddy i palą jakieś kadzidła, nie wiadomo z czym, i ona już nie myśli, jak kiedyś […]”.
Problem polega a tym, że osoba, wobec której wysuwa się takie “oskarżenia” nie ma się jak bronic. Ma udowadniać, że nie jest chora psychicznie? Po pierwsze, byłoby to dla niej dość poniżające, jakieś publiczne testy byłyby daleko posuniętą i niedopuszczalną ingerencją w jej prywatność, a poza tym – nawet gdyby nic nie wykazały, to przecież zawsze można powiedzieć, że ona oszukała lekarza lub psychologa, przekabaciła go na swoją stronę lub przekupiła, a testy są stare i głupie. Znacznie łatwiej jest więc kogoś posądzić o to, że jest szaleńcem, niż się z takiego zarzutu oczyścić.
Zdaniem wielu sam fakt publicznego lub częściowo publicznego oskarżenia kogoś z nim skonfliktowanego o to, że “zwariował” pozwala automatycznie na brak szacunku, chamstwo, opryskliwość. Co więcej, pozwala bardzo łatwo wytłumaczyć wszelkie zachowania (od złości po wyniosłe milczenie i ignorowanie przytyków) jako przejawy choroby lub zaburzenia. Słyszy Pan, jak krzyczy. Wariatka! albo Widzi Pan? Nic nie odpowiada, robi ciągle swoje i nie zwraca na mnie uwagi. Wariatka! Jest to więc narzędzie tak nielogiczne, niesprawiedliwe i niespójne, że pozwana uzasadnić niesioną przez siebie tezę przez każde zachowanie.
Przede wszystkim jednak, zdaniem wielu, jeśli ktoś ma jakieś problemy psychiczne – a skoro podejrzenie padło, to pewnie coś jest na rzeczy! – to jego argumenty nie mogą być prawdziwe, jego oczekiwania nie mogą być uzasadnione, niego pretensje nie mogą wynikać z rzeczywistych zdarzeń. Oskarżenie żony o to, że jest chora psychicznie pozwala zręcznie uniknąć konieczności odniesienia się do zarzutów o przemoc fizyczną lub psychiczną. Przecież to wariatka! Wymyśliła sobie. Ona może w to wierzy, ale wszystko nieprawda.
Jakie są skutki takich oskarżeń?
Skutki posługiwania się takimi argumentami “poniżej pasa” są dewastujące dla relacji dwojga ludzi. Z natury rzeczy przekreślają one możliwość jej dobrego lub poprawnego chociaż ułożenia. Jest to tak mocny cios dobre imię, ale także integralność drugiej strony, że może ona być niechętna do jakiegokolwiek poruzmienfia z nami, co – wyjątkowo perfidnie – można wykorzystać jako potwierdzenie jej rzekomych zaburzeń.
Jak strony mogą sobie wyobrażać ułożenie dobrych relacjach między sobą w przyszłości, jeśli jedna z nich otwarcie uznała drugą za “szaleńca”, “wariata”, osobę chorą lub z poważnymi zaburzeniami? Przecież jeśli tak w istocie jest – jak uważa wiele osób – to jakiekolwiek porozumienie z taką osobą nie ma racji bytu, bo ona nawet nie rozumie jego treści, a nawet jeśli rozumie, to coś (jakaś siła fatalna) pchnie ją do złamania ustaleń.
Wysuwając takie pomówienia utrudniamy sobie samym drogę do konstruktywnego porozumienia, wbijamy klin między nas, a osobę, z którą współdzielimy problem, trudną sytuację. Co więcej, uderzamy pośrednio lub bezpośrednio w więzi tej osoby z innymi, podkopujemy zaufanie do niej, niszczymy szacunek, którym się cieszyła, uderzamy w jej relacje – np. ze wspólnymi dziećmi, najbliższa rodziną, lokalną społecznością. Może dojść do wyalienowania takiej osoby, co paradoksalnie – niczym samospełniająca się przepowiednia – może spowodować pojawienie się u niej spadku nastroju, objawów depresyjnych, kompulsywnych zachowań, stanów lękowych itd. Osoba taka może zacząć być nieufna, szukać wszędzie zagrożenia lub obmawiania jej przez innych. Stąd już jeden krok do zachowań i postaw, które rzeczywiście mogą być uznane za przejawy choroby lub zaburzenia.
O kim świadczy pomówienie o szaleństwo?
Paradoksalnie – najczęściej – takie pomówienie więcej mówi nam o tym, kto się nim posługuje. Więcej mówi nam o osobie, która takie oskarżenia wysuwa. Osoby, którym nad wyraz łatwo przychodzi szafowanie takim argumentami cechują się najczęściej dość ograniczonymi horyzontami, bardzo schematycznym myśleniem, niskim poziomem empatii i niewielkimi kompetencjami społecznymi. Osoby takie gotowe są uderzyć nieproporcjonalnie mocno, wyrządzić drugiej osobie wielką krzywdę w celu osiągnięcia swoich partykularnych korzyści, często dalece nieuzasadnionych.
Co więcej, jest to narzędzie dla leniwych, bowiem dzięki jego zastosowaniu – zdaniem takiej osoby – nie musi ona już odnosić się merytorycznie do zarzutów, twierdzeń i roszczeń drugiej strony. Zamiast się z nimi zmierzyć, próbuję zohydzić drugiego człowieka i co szczególnie irytujące, przyjmuje postawę protekcjonalną.
Wszystko byłoby proste… gdyby nie jeden niepokojący fakt. Psycholodzy i psychiatrzy, z którymi rozmawiam albo których prace czytam, w większości zgodnie twierdzą, że liczba diagnozowanych zaburzeń, a także ich gwałtowności rośnie. Pytanie oczywiście, czy jest to skutkiem lepszej “wykrywalności”, czy wzrostu liczby samych chorób, zaburzeń i dolegliwości. Fakt jest taki, że liczba osób potrzebujących pomocy psychicznej – z różnych przyczyn i w różnym zakresie – szybko rośnie. Żyjemy w środowisku coraz bardziej nieprzyjaznym człowiekowi, problemy np. z bezsennością i lękiem są coraz powszechniejsze. Coraz więcej ludzi decyduje się również na łamanie utartych schematów kulturowych, przez co automatycznie narażają się ataki tych, którzy tego nie rozumieją albo się tego boją.
Pamiętajmy jednak o jednym: sam fak, że ktokolwiek zmaga się z problemami natury psychicznej nie może go nigdy dyskredytować. To nie może być argument do ataku personalnego, szczególnie, gdy atakujący sam przyczynił się do powstania np. nerwic lub stanów lękowych u takiej osoby. Ludzie chorzy psychicznie są częścią naszego społeczeństwa. Sam fakt, że ktoś ma zdiagnozowaną jakąś jednostkę chorobą ani nie oznacza, że nie może mieć in racji w sporze z kimś, u kogo niczego [jeszcze 🙂 ] nie zdiagnozowano.
Jak możemy Wam pomóc?
Nasi prawnicy skończyli Podyplomowe Studium Psychiatrii i Psychologii Sądowej. Współpracujemy z doświadczonymi psychologami i psychiatrami. Mamy doświadczenie w sprawach, w których kwestie zdrowia psychicznego należą do centralnych punktów sporu. Wiemy, kiedy i w jaki sposób trzeba odnieść się do kwestii związanych z chorobami psychicznymi lub innymi zaburzeniami, mamy doświadczenie w obronie przed wysuwaniem takich oskarżeń, które jak wyżej opisano – są całkowicie nieuzasadnione. Wiemy też, jak uwzględnić kwestie psychologiczne w przygotowaniu planu negocjacji. W sytuacjach konfliktowych warto mieć świadomość, jak bronić się przed takimi zarzutami i jak skutecznie prowadzić negocjacje. Właśnie w tym pomagamy naszym Klientom. Zapraszamy do współpracy.


DUŻE DZIECI W FIRMACH RODZINNYCH
Firmy rodzinne kojarzą nam się ze szczęściem i bezinteresowną miłością. Wydaje nam się, że wspólnicy i członkowie rodziny wspierają się i grają do tej samej bramki. Ma to tyle wspólnego z rzeczywistością, co porównanie z filmowych wyobrażeń o elfach radośnie produkujących zabawki dla świętego Mikołaja z prawdziwą fabryką tychże zabawek w Bangladeszu, w której pracują głodne dzieci. Oczywiście, nie zawsze jest tak źle, ale najczęściej jest znacznie gorzej, niż wygląda to z zewnątrz.
Duże dzieci
Główną przyczyną problemów jest – jak wynika z moich obserwacji – brak transferu aktywów lub realnych wynagrodzeń do młodszych członków rodziny. Znam sytuacje, kiedy założyciel firmy uważa, że jego dziecko nie musi dużo zarabiać, bo przecież zawsze może go o wszystko poprosić. Problem polega na tym, że to dziecko ma już 50 lat i zaczyna łysieć ze stresu, upokorzenia i frustracji wynikającej z braku sprawczości, konieczności proszenia się tatusia o pieniądze i braku szacunku ze strony własnej rodziny.
Łatwo sobie wyobrazić napięcie, jakie czuje taki człowiek, który w pracy nie ma żadnej samodzielności, a po powrocie do domu wysłuchuje próśb żony, która uprzejmie prosi go, żeby uprzejmie porozmawiał z jej najukochańsza teściową, aby “rodzice” dali “dzieciom” pieniądze na wakacje – nie duże, tyle, ile mamusia uzna za stosowne. W końcu nie mamy żadnych specjalnych potrzeb. Życie w złotej klatce będące trwającym dekadami pasmem codziennych upokorzeń nie sprzyja ani budowaniu poczucia własnej wartości u “młodzieży”, ani świadomości własnej odpowiedzialności i sprawczości. Znam sytuacje, w których takie 50 letnie “dziecko” po uzyskaniu faktycznej władzy w firmie (np. na skutek śmierci rodziców) realizuje swoje pierwsze marzenie – potrzebę wolności. Na horyzoncie widzimy epicki rozwód i okres buntu “przegapiony” 30 lat temu, ale bardzo potrzebny i upragniony, który jest jednak o tyle niebezpieczny, że będzie go przechodził człowiek mający pewną władzę, obok której się wychowywał, ale do sprawowania które absolutnie nie został przygotowany, i pieniądze, które wraz z tą władzą stanowią mieszankę wybuchową.
Co poszło nie tak?
Najciekawsze jest to, że “praszczur założyciel” widzi już wcześniej, że gdzieś popełnił błąd. Widzi, że coś idzie nie tak. On w wieku swojego syna miał już trzecią hurtownię, dwa bankructwa, rozwód i kilkanaście kochanek, natomiast synek jest jakiś taki… no nijaki. I co robi “praszczur założyciel”? Zamiast przerzucić na “dziecko” więcej odpowiedzialności, dać mu prawo do błędów, hartować jego sprawczość i poczucie własnej wartości – po błędach, ze stratami, z bolesnymi porażkami – uważa, że nie po tak bardzo się starał budować firmę, by teraz jego dziecko naraziło jego dzieło na jakieś straty. Będzie więc synka awansował, ale całkowicie kontrolował, zachowując dla siebie decyzyjność i… pieniądze. Po co synek ma dużo zarabiać? Przecież zawsze może mnie poprosić, jak będzie czegoś potrzebował. Tak było, jak miał 15 lat i byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Tak było, jak się ożenił – przecież mu pomogłem – myśli sobie praszczur założyciel – a mnie – nikt nie pomógł. Jak dawałem im mieszkanie, byli tacy szczęśliwi. Jak dostawali ode mnie mercedesy – bardzo mi dziękowali. Niech więc będzie tak samo, jak moje dziecko ma 45 lat. Przecież jak będzie chciał jechać z żoną i z dziećmi na wakacje, to dam im pieniądze, w czym problem?
Znam sporo firm, w których takie problemy są na porządku dziennym. Firma rodzinna, która z zewnątrz wygląda wspaniale, stabilnie, prężnie, może być więzieniem dla tych członków rodziny, którzy uwierzyli swoim rodzicom, innym krewnym, że w firmie jest dla nich miejsce i że jeśli będą ciężko pracować, wszystko będzie dobrze. Na tyle ufali jednak rodzicom, że nie dopytali, co to znaczy, że wszystko będzie dobrze.
Nieuczciwe podejście
Ci rodzice natomiast są przekonani o swojej wyjątkowości (pierwsze pokolenie, które coś osiągnęło). Kontrola i władza jest dla nich, jak tlen. Nie wyobrażają sobie, by mogli ustąpić albo dopuścić, by ich dzieci były samodzielne. Uważają, że wyświadczają im przysługę przez całe życie przygotowując je do roli sukcesorów, a są nieświadomi, że trzymając ich na smyczy, kastrują ich na polu firmowym i rodzinnym. I są nieuczciwi w ocenie swoich dzieci porównując je do siebie. O sobie mówią, że nie mieli nic, postanowili to zmienić i zawalczyć o swoje.
Nie dostrzegają jednak, że zawalczyli właśnie dlatego, że nie mieli innych perspektyw na godne życie, którymi mamili swoje własne dzieci obiecując im je, ale nie pozwolili im dorosnąć, wylecieć z gniazda, popełnić własnych błędów, a największą krzywdą, jaką mogli im zrobić, było właśnie czynienie im prezentów, ale odcięcie od odpowiedzialności i sprawczości. A uczenie kogoś przez całe życie, że jak coś chce, to ma prosić, a nie samemu brać, szukać, tworzyć lub wymyślać, stanowi największą krzywdę, jaką tym dzieciom można zrobić.
Jak możemy Wam pomóc?
W kancelarii Jakubiec i Wspólnicy mamy bogate doświadczenie we współpracy z firmami rodzinnymi. Jednym z naszych celów jest to, aby do opisanych wyżej sytuacji nie dochodziło u naszych Klientów. Jesteśmy gotowi pomóc Wam ułożyć relacje w firmie rodzinnej, opracować zasady wdrażania i przejmowania odpowiedzialności przez przedstawicieli młodszego pokolenia. Naszym celem jest pogodzenie interesów wszystkich osób zaangażowanych w firmę rodzinną tak, by efekt synergii przyniósł wszystkim korzyści zarówno materialne, jak i by układ sił pozwolił każdemu z Was rozwinąć te pokłady własnej osobowości, które są w Was najlepsze – we wspólnym interesie.


CZEGO UCZY NAS KŁÓTNIA TRUMPA Z ŻELEŃSKIM?
Tak, uważam, że negocjacji należy uczyć się od wielkich tego świata, obserwować ich i wyciągać konstruktywne wnioski. Ponieważ konflikty i te małe i te duże co do zasady mają taką samą strukturę, taką samą strukturę mają również zawiązywane przez nas sojusze. Dotyczy to relacji w życiu prywatnym, stosunków biznesowych, starć między wspólnikami, firmami, grupami społecznymi i państwami. Nawet zabawki są te same (może z wyjątkiem broni atomowej), chociaż używane na zupełnie inną skalę. Nie wierzycie? Pieniądze, manipulacja, władza i sprawczość – to środki i cele zarazem – we wszyskich konfliktach. Czego zatem możemy się nauczyć od tych wielkich, którzy trzęsą światem i co może być nam przydatne w naszych małych (relatywnie) sporach?
Lekcja nr 1: Wszyscy mamy odmienne interesy
Wszyscy mamy odmienne interesy, czas zdać sobie z tego sprawę. To, że gramy w jednej drużynie, oznacza wyłącznie to, że nasze interesy wewnątrz tej drużyny, spółki, sojuszu, rodziny, grupy społecznej – są mniej odmienne od tych ludzi z drugiej drużyny, spółki itp. I to nie zawsze. Drużyna scala nas i sprawia, że wypracowany wektor działań jest dla nas bardziej akceptowalny, niż gdybyśmy należeli – obecnie – do innej drużyny. Ale wewnątrz każde grupy toczy się rywalizacja oparta na niemal tych samych zasadach, co między drużynami? Nie wierzycie?
Rywalizacja bramkarzy o miejsce w podstawowym składzie jest często ostrzejsza, niż między samymi drużynami. A z pewnością towarzyszy jej mnóstwo różnych emocji, o tyle silniejszych, że zakopywanych pod dywan. Każdy jednak ciągnie w swoją stronę i chociaż nie wolno mu tego powiedzieć, pewnie wolałby, żeby mistrzostwo zdobyła inna drużyna, ale żeby to on grał w podstawowym składzie. Rezerwowi się nie liczą, nie na nich spływa splendor, pieniądze, sława, nie oni dostaną nowe kontrakty reklamowe, nie oni będą gwiazdami. Lepiej być gwiazdą i zdobyć srebrny medal, niż nieobecnym rezerwowym w drużynie, która zdobyła złoto, gdy samemu nie rozegrało się ani minuty. Mało sportowe podejście? Za to bardzo realistyczne.
A w spółkach jest inaczej? Wewnątrz nich toczy się ostra rywalizacja o władzę, sprawczość, pieniądze, o zasady i realizację własnej wizji. Ilu stłamszonych wspólników widziałem w swojej pracy?! Ile złamanych karier ludzi, którzy nienawidzili swojego życia, gdyż byli mniejszościowymi wspólnikami, musieli codziennie mierzyć się z ostentacyjnym brakiem szacunku i pogodzić się z rolą kogoś, z kim się nikt nie liczy. Nie wspomnę nawet o małżeństwach, w których stosowana jest przemoc ekonomiczna, a przemocowy partner tłamsi przez kilka dekad swoją ofiarę, którą na zewnątrz nazywa żoną. A przecież grają w jednej drużynie.
Dlatego nie powinno nas nigdy dziwić, że w ramach jednego sojuszu dochodzi do pęknięć, tarć, kryzysów. To całkowicie normalne. W każdej koalicji parlamentarnej obserwuje się te mechanizmu, które tam nas nie dziwią, ale dziwią nas w polityce międzynarodowej i w naszych codziennych sprawach. I to jest właśnie dziwne.
Musimy pamiętać o tym, że grać należy przede wszystkim na siebie, a na innych – w tym na sojuszników, partnerów, wspólników – o ile nie jest to sprzeczne z naszymi interesami. Przykre? Tak, ale prawdziwe. Jeśli o tym zapomnimy choćby na chwilę, inni brutalnie nam o tym przypomną. To w ramach realizacji własnych interesów możemy szukać prawdziwie optymalnych rozwiązań dla naszych partnerów. Wtedy taki sojusz będzie silny, ale będzie on istniał dlatego, że te interesy daje się pogodzić być może nawet do stopnia osiągnięcia efektu synergii, ale nigdy na odwrót – prawdziwe interesy nie powstają przez sam fakt zawiązania sojuszu. Kto myśli inaczej, myli skutek z przyczyną.
Lekcja 2: Każdy próbuje wykorzystać swoich partnerów.
Wchodzimy w relacje biznesowe nie dlatego, że się kochamy. Zaczynamy się lubić, bo wychodzą nam interesy. W każdej biznesowej relacji próbujemy zaprząc drugą stronę do pracy na naszą rzecz. Owszem, dajemy najczęściej coś w zamian, ale uważamy, że to, co dajemy, znaczy dla nas mniej, niż to, co dostajemy od drugiej strony. W naszej wizji jednak zyskujemy na tej wymianie, inaczej nie decydowalibyśmy się na nią.
Każda ze stron kontraktu wchodzi w niego, bo uważa, że w ten sposób zaprzęga – jak wołu – drugą stronę do realizacji swoich planów. Interesy stron są częściowo zbieżne i współpraca polega na tym, że obie strony na niej korzystają. Przynajmniej do czasu. Każda ze storn ma bowiem tendencję do tego, brać jak najwięcej jak najmniejszym kosztem. Widzimy to doskonale w relacjach międzynarodowych okresu początku drugiej kadencji Trumpa, który otartym tekstem komunikuje nam, że świat oparty na zasadach, wartościach i prawie już nie istnieje i liczy się tylko brutalna siła. Ale czy w biznesie było kiedyś inaczej? Walka o przetrwanie, władzę, rozwój, wpływy, pieniądze ma to do siebie, że istnienie realnych wspólnych interesów jest bazą, a przyjaźń, miłość, zaufanie, wartości, prawo – nadbudową, które pełnią wobec nich funkcję wyłącznie wtórną i służebną. Jest to wizja mało romantyczna, ale nie można jej odmówić prawdziwości.
Lekcja 3: Słabszy gracz może postawić się silniejszemu
Nikt o zdrowych zmysłach nie ma wątpliwości, że w do niedawna istniejącym faktycznym sojuszu USA z Ukrainą, ta ostatnia byłą stroną nieporównywalnie słabszą i bardziej zagrożoną. A jednak okazuje się, że w ramach jednego bloku – pytanie, czy on jeszcze istnieje – partner słabszy może negocjować z potężniejszym i nie musi ulec jego presji. Potężniejszej Ameryce wydawało się, że może dyktować warunki Ukrainie. Patrzyli Amerykanie z pogodą na biednych Ukraińców, których już kolonizowali. Nagle okazało się, że strona zdecydowanie słabsza, która posiada jednak na określonych polach realne atuty i sprawczość przekładającą się na siłę, może postawić się nawet USA. Bo co zrobił Żeleński? On odmówił oddania zasobów mineralnych Ukrainy, odmówił uznania strat terytorialnych i odmówił zaprzestania walk bez realnych gwarancji bezpieczeństw. Żądania amerykańskie oznaczały faktycznie kapitulację Ukrainy, a ta powiedziała: sprawdzam!
Co się okazało? Okazało się to, o czym pisałem już wielokrotnie: że gracz o wiele słabszy nie musi ulec silniejszemu. Że potężna przewaga jednej strony może być wykorzystana przeciwko niej. Pisałem o tym, że można podnosić koszty drugiej stronie albo wykorzystać przewagę w zakresie informacji lub organizacji i przeciwstawić ją przewadze finansowej w sporze: od rozwodów, przez spory korporacyjne, po wojny między państwami. Okazuje się, że mając realne zdolności w jakiejś sferze (milion żołnierzy pod bronią, przemysł drogowy i rakietowy, zapasy broni i amunicji) można realnie bronić się przed zakupami kogoś, kto dużo krzyczy, ale nie ma realnych narzędzi sprawczych.
Lekcja 4: Sojusznicy się zmieniać, a spółki rozpadają
Nic nie jest dane raz na zawsze. Dzisiaj z kimś się procesujemy, ale jutro możemy robić wspólne interesy. Dzisiaj jesteśmy kochającym się małżeństwem, a jutro możemy być śmiertelnymi wrogami. Dzisiaj jesteśmy wspólnikami, ale jutro się pokłócimy i będziemy ze sobą walczyć. To realne interesy (które definiujemy tylko częściowo uwzględniając wartości i emocje) definiują nasz obecne sojusze i relacje, a nie na odwrót. Spółki się rozpadają, wspólnicy odchodzą, zakładają nowe firmy. Małżeństwa się rozstają, grupy społeczne raz ze sobą walczą, kiedy indziej się popierają. Firmy raz ze sobą ostro konkurują, a kiedy indziej się łączą, żeby konkurować z innymi. Nic nie jest dane raz na zawsze, a zmieniająca się rzeczywistość pociąga za sobą zmieniające się sojusze, umowy i relacje.
Lekcja 5: Wygląd jednak ma znaczenie
Co by nie powiedzieć o wytrwałości Żeleńskiego, pokazuje on nam, że to, co było jego znakiem rozpoznawczym – zielony dresik z trójzębem – mogło być kiedyś “cool”, ale dzisiaj jest już “wiochą”. To, jak mówimy (sprzeczka po angielsku z amerykanami na oczach całego świata stawia kogoś mówiącego słabiej od nich po angielsku w słabszej z góry pozycji), ale także to, jak wyglądamy – ma znaczenie. Nasz wygląd, to, co sobą prezentujemy, jakie robimy wrażenie, czy jesteśmy umyci, czy nasze ubrania są czyste i wyprasowane – jest odbierane przez publikę i drugą stronę. To się liczy i w ostrej dyskusji w pokoju pełnym ludzi w garniturach, nie warto być jedynym gościem w dresie – no chyba, że jesteś Elonem Muskiem i wydajesz właśnie polecania swoim prawnikom.
Jeśli jednak nie masz takiej przewagi nad drugą stroną, okaż jej szacunek i pakaż się jako ktoś, kto budzi szacunek. Nikomu nie ujmując, ale przebierając się za hydraulika w rozmowach z Trumpem nie wpływa się podprogowo na niego w sposób budzący szacunek.


WYDŁUŻONY URLOP MACIERZYŃSKI
19 marca 2025 r. wejdą w życie nowe przepisy dotyczące uzupełniającego urlopu macierzyńskiego. W mediach na pewno spotkaliście się z określeniem, że jest to urlop przewidziany dla rodziców wcześniaków, oczywiście jest to prawdą, choć niepełną. Z tego urlopu mogą bowiem skorzystać również rodzice dzieci, które urodziły się we właściwym terminie, lecz ze względów zdrowotnych wymagają hospitalizacji.
Kiedy przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego? Przeczytajcie sami!
Zacznijmy jednak od początku. Urlop macierzyński przysługuje matce dziecka (choć nie tylko). Jego wymiar jest uzależniony od liczby urodzonych dzieci przy jednym porodzie. I tak w przypadku kiedy matka urodzi 1 dziecko ma 20 tygodni urlopu macierzyńskiego, a w przypadku urodzenia bliźniąt jest to 31 tygodni.
Przepisy, które mają wejść w życie dają uprawnienie rodzicom do wydłużenia czasu urlopu macierzyńskiego. Aby móc z niego skorzystać, muszą zajść określone przesłanki, które opiszę Wam niżej. Dla ułatwienia podzieliłam je na 3 części, zależne od konkretnej sytuacji dziecka.
CZĘŚĆ I
Jeżeli dziecko urodzi się:
a. przed ukończeniem 28 tygodnia ciąży
lub
b. z masą urodzeniową nie większą niż 1000 g
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 15 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce do 15 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 25 tygodniu ciąży. Bezpośrednio po urodzeniu przebywało w szpitalu przez 8 tygodni, tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 8 tygodni.
CZĘŚĆ II
Jeżeli dziecko urodzi się:
- po ukończeniu 28 tygodnia ciąży i przed ukończeniem 37 tygodnia ciąży
i
- z masą urodzeniową większą niż 1000 g
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 8 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce do 8 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 32 tygodniu ciąży i ważyło 1500g. Bezpośrednio po urodzeniu przebywało w szpitalu przez 3 tygodnie, tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 3 tygodni.
CZĘŚĆ III
Jeżeli dziecko urodzi się:
- po ukończeniu 37 tygodnia ciąży
i
- będzie hospitalizowane co najmniej dwa kolejne dni, z czego jeden z tych dni przypadnie w okresie od 5 do 28 dnia po porodzie
- rodzicom dziecka przysługuje prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze do 8 tygodni. To o ile rodzice będą mogli wydłużyć swój urlop jest zależne od długości hospitalizacji dziecka. Bardzo istotnym aspektem jest to, że będzie brana w tym przypadku hospitalizacja dziecka, która miała miejsce od 5 dnia do 8 tygodnia po porodzie.
Omówmy ten przypadek na przykładzie:
Dziecko urodziło się w 38 tygodniu ciąży. Wyszło ze szpitala po 3 dniach od porodu i ponownie do niego trafiło 10 dni po porodzie. W trakcie drugiego pobytu w szpitalu przebywało 3 tygodnie. Tak więc jego rodzicom będzie przysługiwało prawo do uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w wymiarze 3 tygodni.
Na pewno zwróciliście uwagę na to, że w każdym z omawianych przypadków wskazuję, że prawo do wydłużenia urlopu macierzyńskiego przysługuje rodzicom. Zarówno matka dziecka, jak i ojciec może skorzystać z tego uprawnienia. Jedna uwaga, nie mogą z tego skorzystać oboje.
Co dzieje się w przypadku, kiedy w szpitalu przebywa więcej niż jedno dziecko, czy te okresy pobytu sumują się ze sobą?
Pewnie niektórzy z Was zadają sobie pytanie, co w przypadku urodzenia bliźniąt? Czy jeżeli każde z nich jest hospitalizowane, to na każde z nich rodzice mogą skorzystać z dodatkowego urlopu macierzyńskiego? Niestety nie. Przy ustalaniu wymiaru uzupełniającego urlopu macierzyńskiego w takim przypadku należy uwzględnić wagę dziecka o najniższej masie urodzeniowej oraz okres pobytu w szpitalu dziecka najdłużej hospitalizowanego.
Czy trzeba spełnić jakieś formalności?
Uzupełniający urlop macierzyński jest udzielany jednorazowo na wniosek składany w terminie nie krótszym niż 21 dni przed zakończeniem korzystania z urlopu macierzyńskiego.
Oczywiście pracodawca jest obowiązany uwzględnić ten wniosek.
Co w przypadku kiedy dziecko przebywa w szpitalu niepełne tygodnie np. 3 tygodnie i 3 dni, wówczas te dni pobytu zaokrągla się w górę do pełnego tygodnia. W przypadku wyżej podanym rodzicom przysługiwałyby prawo do wydłużenia urlopu o 4 tygodnie.
Uważam te nowe przepisy za słuszne rozwiązanie i krok ustawodawcy w stronę rodziców.
A Wy co sądzicie o tej zmianie?


KTO CIERPI NA KONFLIKCIE MIĘDZY WSPÓLNIKAMI?
Konflikty między wspólnikami są zjawiskiem naturalnym i nie ma żadnego sensu udawać, że ich nie ma, ani też – gdy już się rozpoczną – zamiatać ich pod dywan. Konflikt jest jak burza – zjawisko atmosferyczne, które samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe, a przydarza się w określonych okolicznościach. Wyłącznie od nas zależy, czy będzie dla nas okazją do przetestowania dotychczasowych relacji i wyciągnięcia konstruktywnych wniosków w celu ich wzmocnienia, czy też będzie akceleratorem niekorzystnych zmian i procesów, które pociągną całą spółkę na dno. Kto może zyskać, a kto ucierpień na konflikcie między wspólnikami?
Kto jest stroną konfliktu wspólników?
Wbrew pozorom, to pytanie nie jest takie łatwe. Oczywiście, że stronami są skonfliktowani wspólnicy. Ale takie stwierdzenie niczego nam nie wyjaśnia. Z prawnego punktu widzenia, gdy dochodzi np. do zaskarżania uchwał, stroną pozwaną nie jest drugi wspólnik, który głosował w sposób, który nam nie odpowiada, ani osoba, która na takiej uchwale zyskała. Stroną pozwaną przy zaskarżeniu uchwały jest bowiem sama spółka, którą będzie reprezentował defensywnie zarząd bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie. Musimy tu więc ściśle rozróżnić strony toczącego się postępowania, od rzeczywistych stron posiadających przeciwstawne interesy.
Widzimy więc, że do konfliktu wspólników czasami “mimochodem” wciągane są bezpośrednio osoby, które wolałyby zachować neutralność, albo takie, których interesy nie pozostają w bezpośrednim związku z interesami stron konfliktu. Stronami w takim rozumieniu będą główni menadżerowie spółki, jej zarząd, kluczowi pracownicy, ale również kontrahenci, wierzyciele, spółki od niej zależne, a nawet przedstawiciele lokalnych wspólnot, samorządów, gdy w grę wchodzą istotne miejsca pracy.
Konflikt wspólników ma tendencje do tego, żeby obejmować swoim zasięgiem i skutkami coraz szersze kręgi osób, na które wpływa najczęściej w sposób negatywny. Takie osoby czasami stają się bezpośrednio stroną danego postępowania, mimo że wobec konfliktu chciałyby pozostać neutralne (jak przypadku spółki pozwanej przez zaskarżenie uchwały), a kiedy indziej przez dewastujący wpływ konfliktu na ich sytuację prawną lub emocjonalną.
Kto cierpi na konflikcie wspólników?
Na konflikcie wspólników cierpią najczęściej pozostali wspólnicy, pracownicy i wszyscy tzw. “interesariusze” spółki. Dlaczego? Dlatego, że część zasobów organizacji jest rzucana nie do realizacji jej celów, ale do wzajemnego zwalczania się wspólników. Spółka może stać się zakładnikiem jednego lub kilku wspólników, którzy będą blokować jej rozwój lub wręcz sabotować jej pracę chcąc w ten sposób szantażować pozostałych w celu nakłonienia ich do akceptacji ich postulatów.
Załoga, a przyjemniej część wyższej kadry zostanie postawiona przed konfliktem lojalnościowym, który ma destrukcyjny wpływ na morale i kreatywność. Kluczowi pracownicy takiej spółki nie będą skupiali się na realizacji dalekosiężnych celów, ale raczej będą skupieni na walce o przeżycie. Będą pokazywali “profesjonalizm” w złym rozumieniu tego słowa, co przekuje się na symulowanie pracy kosztem raportowania. Będą oni musieli się mierzyć już nie tylko ze stawianymi przed nimi zadaniami, ale z wyborem, którego by nie chcieli musieć dokonywać: komu być lojalnym. W takich konfliktach szerzy się donosicielstwo, ładnie zwane obecnie sygnalizowaniem, szpiegowanie, szukanie haków i osłon własnych części ciała. Organizacja choruje.
Na konflikcie wspólników będą cierpiały rodziny: zarówno samych wspólników, jak i rodziny pracowników spółki. Niepewność jutra, zagrożenie procesami cywilnymi, być może karnymi, lub choćby utratą pracy przekłada się na całość relacji człowieka i nie ma siły, by w mniejszym lub większym stopniu nie przełożyło się to na jakość życia tych ludzi, a przez to ich rodzin. Stres wywołany zagrożeniami ekonomicznymi, prawnymi i konfliktem lojalnościowym ma wpływ destrukcyjny na utożsamianie się z organizacją, na gotowość do pracy, zaangażowanie, niszczy tkankę społeczną w samej spółce.
W końcu pokrzywdzeni są kontrahenci spółki, którzy zaczną odczuwać spadek jakości, być może płynności finansowej. Zaczną się problemy, a w pewnym momencie uznają oni, ze bardziej opłaca im się uciąć współpracę i odejść, by nie dostać rykoszetem. Dla spółki będzie to fatalne w skutkach.
Pomijam już koszty wizerunkowe, finansowe i organizacyjne takiego destrukcyjnego konfliktu. Są one kolosalne, często nie do nadrobienia. A w połączeniu z bardzo niskim stopniem zaufania społecznego w Polsce w ogóle, przyczyniają się do tego, że jesteśmy podejrzliwi i apatyczni.
Czy to znaczy, że mamy nie walczyć o swoje?
Nie, absolutnie nie! O swoje można i trzeba walczyć. Ale niech to będzie przede wszystkim walka z problemem, a nie z człowiekiem. Spróbujmy podzielić człowieka od problemu i wspólnie z tym człowiekiem pokonać problem. Na tym polegają negocjacje rzeczowe i taka jest istota mediacji gospodarczych, których jestem gorącym zwolennikiem, a od niedawna sam prowadzę je również jako mediator.
Chciałbym być jasno zrozumiany – nie mam nic przeciwko procesom sądowym. Ale uważam, że do sądu powinno się iść wtedy, kiedy sami – pomimo szczerych prób – nie rozwiążemy naszych problemów. Poddanie sprawy pod rozstrzygniecie sądu powinno być ostatecznością.
Zapraszam serdecznie do kontaktu wszystkich, którzy mają w swoich spółkach problemy: od komunikacyjnych między wspólnikami, po jawne już konflikty. Postaram się pomóc Wam je rozwiązać. Ja i mój zespół mamy w tym doświadczenie.


DLACZEGO DO MEDIACJI CIĄGLE TRZEBA ZACHĘCAĆ?
Wczoraj miałem na LinkedIn przyjemność wymienić kilka uwag z notariuszem, który komentował mój wpis o mediacji w sprawach gospodarczych, konkretnie dotyczący sporów korporacyjnych, w tym sporów między wspólnikami. Ja wychwalałem zalety mediacji, a on zadał mi trafne, chociaż bardzo irytujące pytanie: skoro mediacja jest taka fajna, to dlaczego trzeba do niej zachęcać? Przecież gdyby była efektywna, ludzie by się sami na nią decydowali. Jako przykład efektywnej regulacji podał notarialne poświadczenie dziedziczenia, którego reklamować nie trzeba, gdyż przyjęło się pięknie samo. Skłamałbym, gdyby powiedział, że nie mogłem zasnąć po tej wymianie zdań, ale uświadomiła mi ona kilka bardzo ważnych kwestii. Podzielę się nimi teraz.
Mediacje. Czy ludzie dokonują racjonalnych wyborów?
Jeszcze do niedawna założenie racjonalności człowieka było jednym z dogmatów ekonomii. Dzisiaj powoli się od tego odchodzi. W dobie ciągłego jawnego podprogowego oddziaływania na naszą percepcję, a nawet kreowania naszych potrzeb, trudno mowić o wyborach w pełni racjonalnych. Wystarczy przyjrzeć się kampaniom wyborczym, by uświadomić sobie, że przedmiotem debaty są zwulgaryzowane tematy zastępcze, a ludzie podejmują decyzje raczej pod wypływem emocji, niż racjonalnej analizy. Dzieje się tak dlatego, że mają przesyt danych, z których większość jest niskiej jakości lub wręcz zamęcza obraz. Obraz ten – we współczesnym świecie – byłby i tak często zbyt skomplikowany, by można było go dogłębnie zrozumieć. Jestem skłonny przyjąć, że element racjonalny istnieje, lecz tylko niektóre jednostki próbują z niego realnie korzystać, a i tak muszą w tym celu desperacko unikać medialnego szumu i potoku własnych myśli i chwytać racjonalność niczym powietrze po wynurzeniu się z wody. Większość z nas nie robi nawet tego. Tak wiec argument, że gdyby mediacja była efektywna, to racjonalnie myślący ludzie z pewnością sami by ją wybrali, w ogóle do mnie nie przemawia. Nie oznacza to jednak, że mediacja nie jest racjonalnym wyborem. Jest nim jak najbardziej. To ludzie, którzy ją apriorycznie odrzucają dokonują wyborów nieracjonalnych.
Dlaczego więc do mediacji trzeba ludzi namawiać?
Jakie są zalety mediacji?
Okazuje się jednak, że do końca tak nie jest. Otóż, w wielu krajach, szczególnie tych o utrwalonych cechach kupieckich i szacunku dla pragmatycznych rozwiązań, mediacja jest bardzo popularna i traktowana jako pierwszy wybór przed procesem sądowym. O zaletach mediacji pisałem już nie raz, nie będę teraz ich powtarzał w całości – poniżej znajdują się linki do innych moich artykułów na ten temat. W punktach wymienię jedynie najważniejsze zalety mediacji: 1) jest tania; 2) jest szybka; 3) skupia się na problemie, a nie na przeciwniku – oddziela problem od osoby; 4) sprzyja budowaniu zaufania i relacji; 5) ma na celu rozwiązanie problemu, a nie rozstrzygniecie sporu; 6) nie wzbudza potrzeby rewanżu; 7) pozwala zaoszczędzić energię i emocje.
Czemu trzeba namawiać do mediacji?
Mediacja jest oczywiście dobrowolna, więc przez namawianie nie mam na myśli zmuszania kogokolwiek, ale raczej edukację i sugerowanie najlepszego rozwiązania. Nikogo do mediacji zmusić jednak nie wolno.
Czemu więc tak skuteczne i proste narzędzie nie jest w Polsce pierwszym wyborem? Czemu trzeba do mediacji ludzi namawiać? Przyczyn jest kilka. Zacznijmy od historii. Nasza świadomość historyczna budowana jest na warcholskiej kulturze szlacheckiej utrwalonej w literaturze i kinie. W tej kulturze właśnie sądzono się przez sześć pokoleń o przysłowiową gruszę na miedzy. Organy państwowe zostały zawłaszczone do rozstrzygania nieraz absurdalnych sporów. Dostęp do takiego sądownictwa był jednak przywilejem klasowym i prawo do prowadzenia takich procesów było przejawem prestiżu, władzy, wyższości, zamożności itd.
Do dzisiaj dla wielu osób dostęp do sądu i skierowanie do niego sprawy jest przejawem i możliwością doznania takiego uznania ze strony państwa. Idę do sądu! Jestem ważny! Zostanę potraktowany jak obywatel! Sąd zajmie się moją sprawą! Będę wysłuchany! Pokonam przeciwnika! To są myśli i emocje, które są związane z pójściem do sądu. W dodatku, dla wielu osób zaprzęgnięcie państwa w swój prywatny spór jest przyczyną poczucia sprawczości. Płacą podatki i teraz państwo ma działać w ich interesie. Niech się wszyscy zajmują ich sprawą!
Nie bez znaczenia jest również historia ostatnich 200 lat, która nie sprzyjała budowaniu ogólnego poczucia zaufania, więzi społecznych, ani przede wszystkim poczucia odpowiedzialności za własne życie i własne sprawy. Wprost przeciwnie, zbudowała się postawa roszczeniowa wobec państwa i postawa podejrzliwości wobec ludzi.
Co więcej, nasz kultura epatuje gloryfikacją walki do końca, nawet – a może przede wszystkim – o przegraną sprawę. Nie ceni się umiejętności załatwienia sprawy, rozwiązania problemu, zaufania i współpracy, a chwali się nieustępliwość, zawziętość, szafowanie wielkimi słowami, frazes, płytkość i postawę nieprzejednaną, jako moralnie jedynie słuszną, zamiast pragmatycznego załatwienia sprawy. Trzeba przy tym jasno stwierdzić, że koszty mają tu trzeciorzędne znaczenie, choćby były katastrofalnie duże.
Mediacja oznacza przejęcie odpowiedzialności za własne sprawy
W sądzie Kowalski może mieć postawę roszczeniową. On do sądu idzie, pozywa Nowaka, płaci i wymaga. Niech teraz adwokaci gadają, a sędzia się głowi, jaki wydać wyrok. Jak wygra, będzie się cieszył, że Nowaka pokonał, a jak przegra, zawsze będzie mógł zrzucić winę na adwokatów lub sędziego. Jakie to jest łatwe!
W mediacji tak łatwo nie będzie. Nikt za Kowalskiego pracy nie wykona. Prawnicy mogą mu pomóc, ale to on będzie musiał zmierzyć się z problemem, szukać sposobów jego rozwiązania, poszukiwać z Nowakiem płaszczyzn wzajemnych korzyści i zrozumienia. W mediacji zmieniamy sposób myślenia – z konfrontacyjnego na pragmatyczny. Zamiast próbować pokonać przeciwnika argumentami, które z istotą problemu mają często niewiele wspólnego, trzeba problem obejrzeć, wspólnie rozbroić i próbować tak ukształtować wspólną rzeczywistość, żeby przyniosła korzyści dla obu stron. Wymaga to jednak rezygnacji z pieniactwa, konfrontacji i pieszczenia własnego ego.
Bez obaw, mediacja nie oznacza, że brakuje nam odwagi lub asertywności!
Jest wprost przeciwnie. Mediacja oznacza właśnie odpowiedzialność, odwagę i asertywność. Tu nie chodzi o proste pójście na ustępstwo, które może być uznane za porażkę. Mediacja sprzyja właśnie budowaniu asertywności wobec problemu, ale otwartości wobec potrzeb drugiego człowieka. Pozwala załatwić sprawę w sposób konstruktywny, budować relację i zyskać poczucie prawdziwej sprawczości. Często pierwszy raz w życiu. I dotyczy to nie tylko mediacji w sprawach gospodarczych, korporacyjnych, ale przede wszystkim również w sprawach rodzinnych i pracowniczych.
Jeśli więc słyszę, że do mediacji trzeba namawiać, bo nie jest efektywna, mogę się tylko uśmiechnąć. Ona jest znacznie bardziej efektywna, niż proces sądowy. Pozwala nam jednak – i wymaga jednocześnie – zmierzenia się z istotą problemu, a nie tematami zastępczymi. Wymaga tego, byśmy pracowali nad tym sami, a nie bili się przez wybranych rycerzy, jak w średniowieczu.
Do mediacji trzeba namawiać ludzi, tak, ale głównie w Polsce, gdzie widoczne są jeszcze nawyki i schematy myślenia wyrobione przez ostatnie 400 lat. One tak szybko nie znikną, ale uważam, że ich miejsce jest w odległej przeszłości, a głęboki sens ma praca promowaniem i edukacją w odniesieniu do mediacji jako najbardziej efektywnej formy rozwiązywania sporów.